Byli to najbardziej potargani, najbrudniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałem… Wyzwolenie przez Sowietów obozu jenieckiego we wspomnieniach warszawskiego powstańca
Jeńcy wojenni z Powstania Warszawskiego, którzy po kapitulacji oddali się w ręce Niemców, zostali rozlokowani po obozach rozrzuconych w różnych zakątkach III Rzeszy. Tam też w ostatnich dniach wojny ze zniecierpliwieniem wypatrywali, która z alianckich armii dotrze do nich jako pierwsza. Więźniów z obozów położonych we wschodnich częściach Niemiec wyzwoliła Armia Czerwona. Powstańcy często wówczas odnosili wrażenie, jakby wpadli spod nazistowskiego deszczu pod sowiecką rynnę.
Obóz w miejscowości Zeithain,
położonej około 40 kilometrów na północny zachód od Drezna, Niemcy pierwotnie stworzyli jako Stalag 304
dla jeńców sowieckich, później natomiast zyskał status obozu szpitalnego. Po
upadku Powstania Warszawskiego, w październiku 1944 roku przywieziono tam dwoma
transportami kolejowymi przeszło tysiąc rannych powstańców wraz z opiekującym się nimi około czterystuosobowym personelem medycznym oraz wyposażeniem
szpitalnym. Polaków rozlokowano w 25 barakach – w sektorze tym przetrzymywani
byli wcześniej żołnierze włoscy. W krótkim czasie zorganizowany został "polski
szpital wojskowy" niosący pomoc i opiekę nie tylko więźniom, ale także członkom
niemieckiego personelu. Ogromne zaangażowanie polskich medyków i pielęgniarek
sprawiło, że poziom opieki medycznej, jak na tego typu miejsce, osiągnął
niespotykanie wysoki poziom, co przyznawały same władze obozu.
![]() |
1. Warszawscy powstańcy maszerują do niewoli - 5 października 1944 roku, ulica Nowowiejska. |
Jednym z więźniów obozu Zeithain
był Jan Rosiński, żołnierz Armii Krajowej o pseudonimie "Halszka", przed wojną
pracownik Politechniki Warszawskiej na wydziale chemii. W obozie Rosiński
został szefem pracowni prześwietleń. Gdy nadszedł kwiecień 1945 roku, polscy osadzeni dostrzegli,
że w Zeithain jest coraz mniej strażników, którzy z dnia na dzień, z godziny na
godzinę, po prostu porzucali swoje stanowiska i uciekali przed nadciągającymi
czerwonoarmistami. W końcu więźniowie przejęli kontrolę nad obozem. Był 23
kwietnia, gdy przez Zeithain przeszedł oddział Waffen SS, zamierzający poddać
się zachodnim aliantom. Dowódca niemieckiego oddziału ostrzegł Polaków, że dwie
godziny drogi za nimi znajdują się już jednostki sowieckie. Tak w istocie się
stało. Jan Rosiński, w wydanej w 2023 roku nakładem Wydawnictwa Replika książce, zatytułowanej "W szeregach Armii Krajowej. Wspomnienia człowieka do zadań specjalnych" tak opisał wkroczenie Sowietów do obozu:
Od wschodu wyłoniła się z
tętentem koni zbieranina może stu Kozaków zmierzająca wprost ku obozowi.
Wyglądem przystawali do wszystkiego, co mi o nich opowiadano. Co do jednego – i
co do jednej – byli to najbardziej potargani, najbrudniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek
widziałem. Ich wierzchowce, małe, wytrzymałe syberyjskie kucyki, bez problemu
można by opisać w ten sam sposób. Przemieszczali się bez obciążenia. Żadnych
dużych pakunków, tylko karabiny (w tym maszynowe) przewieszone przez ramię i
plecy wraz z bandolierami z amunicją. W sakwach na wodę mieli, jak się później
okazało, nie tyle wodę, ile alkohol: sfermentowany mleczny płyn albo wódkę.
Kobiety jadące w tym oddziale wyglądały jeszcze bardziej przerażająco. Duże nagie piersi
miały okryte jedynie bandolierami. Ich ubiór sprowadzał się do skórzanych
spodni i butów.
![]() |
2. Autor wspomnień profesor Jan Rosiński. Po wojnie osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie kontynuował karierę naukową. Zmarł w 2012 roku. |
Kiedy Kozacy wjechali za
bramę, natychmiast zsiedli z koni i rozeszli się po obozie. Byli wyraźnie
pijani, a przynajmniej niewiele im do tego brakowało. Jeden z mężczyzn
wyglądających na ich dowódców podszedł do mnie, mówiąc w języku, którego nie
rozumiałem. Nawet Jerzy, mówiący płynnie po rosyjsku, nie zrozumiał ani słowa.
Widząc, że nie możemy się dogadać, dowódca zaczął się niecierpliwić, ale
poczęstował mnie napitkiem ze swojej sakwy "na wodę". Widziałem, że opierając
się, tylko go drażnię, więc pociągnąłem łyk. Był to jakiś sfermentowany płyn
nienadający się już do picia. Uwaga Kozaków szybko skupiła się na poszukiwaniu
nie tylko jedzenia, ale także kobiet. Niektóre Kozaczki rozebrały się do reszty
i chyba oferowały seks niektórym naszym mężczyznom. Nie zrozumieliśmy ich,
rzecz jasna, więc staraliśmy się nie zbliżać.
Kryzys był o krok przez te
mniej więcej sześć godzin, które Kozacy spędzili w obozie, nim odjechali, aby
nękać kolejnego upadłego wroga. Ostrzegliśmy kobiety pracujące w szpitalu, aby
zamknęły drzwi do budynku i się zabarykadowały. (…) Większość udało nam się
ochronić przez te przerażające godziny, ale kilka z nich schwytano i zgwałcono.
Nękała nas także banda trzydziestu-czterdziestu rosyjskich jeńców, którzy
znaleźli skład alkoholu i wałęsali się po obozie. Później tego samego dnia
zjawiła się jednostka zmotoryzowana rosyjskich sił regularnych. Natychmiast
powiedzieliśmy żołnierzom o atakach na kobiety. Znaleźliśmy trzech czy czterech
Kozaków, którzy porwali dwie Polki, a jednej zdarli sukienkę. Rosyjski oficer
bez słowa wyciągnął pistolet i zastrzelił dwu Kozaków. Atmosfera strachu szybko
się zmieniła, Kozacy wsiedli na kucyki i ruszyli na zachód. Z perspektywy czasu
te straszliwe doświadczenia pokazują, że Armia Czerwona używała Kozaków jako
oddziałów uderzeniowych, a rosyjskie dowództwo doskonale wiedziało, co
wyczyniają czołówki rosyjskich armii. Być może była to forma odpłaty za
niebezpieczeństwa i trudy, z którymi Kozacy zmagali się we wcześniejszych
kampaniach przeciwko Wehrmachtowi w Rosji. Tak oto zostaliśmy „wyzwoleni” przez
Armię Czerwoną.
Nazajutrz w obozie pojawiło
się duże ugrupowanie rosyjskich żołnierzy i oficerów. Kiedy siedziałem na
pagórku opodal bramy głównej, zatrzymał się koło mnie jeden z ich samochodów.
Podszedł do mnie wyraźnie ważny oficer.
- Kim jesteś i czym jesteś?
Wyjaśniłem mu łamanym
rosyjskim, jak się nazywam i że jestem Polakiem. Co ciekawe, on sam przedstawił
się jako major Leontjew z sowieckiego NKWD. Był to Ludowy Komisariat Spraw
Wewnętrznych, tajna policja Związku Sowieckiego, poprzednik KGB – Komitetu Bezpieczeństwa
Państwowego. Obowiązkiem majora w obozie, jak się wkrótce dowiedzieliśmy, było
przesłuchanie i załatwienie procedur administracyjnych co do pozostałych na
miejscu rosyjskich jeńców, tak aby zdecydować, komu będzie wolno wrócić do
służby wojskowej, a kto zostanie zesłany do obozów pracy albo skończy jeszcze
gorzej. Leontjew powiedział również, że wszyscy porwani Niemcy zostaną
powieszeni. My, Polacy, nie znaleźliśmy się jednak całkowicie poza orbitą jego
podejrzliwości wobec, jak to nazwał "wrogów Związku Sowieckiego".
- Cóż, to najpewniej prawda –
przyznałem. – Ale wojna się skończyła i teraz należymy do Rosji. Ale
chcielibyśmy wrócić i odbudować Polskę.
Major mruknął tylko i na tym
zakończyła się nasza krótka rozmowa.
Minęły dwa dni i stało się jasne, że Rosjanie nie wprowadzą w obozie ścisłych środków bezpieczeństwa. Wprawdzie rosyjscy żołnierze przybywali i wyjeżdżali, ale nie przydzielili nam wartowników, a brama główna w większość dni była otwarta, głownie dla ich wygody, a nie naszej. Postarali się również zarekwirować dla nas trochę lokalnej żywności, co na ogół oznaczało kradzież lub konfiskatę wszystkiego, co znaleźli w pobliskich wsiach i gospodarstwach rolnych. Pewnego razu zabili krowę i przyrządzili pyszną zupę wołową (a przynajmniej wtedy wydawała się smaczna). Dalszy zapas mięsa zdobyli, kiedy zebrali trochę owiec i wszystkie je zabili z karabinu maszynowego. Kolejnym niespodziewanym dodatkiem były beczki wojskowej wódki. Śmierdziała jak benzyna, ale była to wódka czy raczej spirytus przemysłowy.
3. Ocalały barak jeniecki obozu w Zeithain. |
Do kwestii wyżywienia dochodziła jeszcze kwestia żołnierek Armii
Czerwonej, pominiętych przez swoich oficerów i szukających przygód seksualnych
poza własnymi szeregami. O ile większość rosyjskich mężczyzn była przeciętnych
rozmiarów, o tyle kobiety wydawały się ogromne, a zwłaszcza ich piersi.
Niektóre tak się rozhulały, że zakładały skradzione niemieckie ubrania, inne
zaś były prawie nagie. I wszystkie były pijane. W tych okolicznościach polscy
mężczyźni prędzej czy później wpadliby w poważne tarapaty, gdyby okazali się na
tyle głupi, aby spełnić ich zachcianki. Broń miały pod ręką, więc wystarczyłaby
jakaś obraza czy nieporozumienie, aby sprowokować poważny incydent.
Wkrótce mieliśmy niemal pełną
swobodę poruszania się po obozie. Pod koniec tego pierwszego tygodnia z
Rosjanami postanowiłem zajść do biura majora Leontjewa, które znajdowało się na
pagórku dającym widok na obóz główny. Poprosiłem o pozwolenie na udanie się do
wsi Strehla, leżącej dwa, trzy kilometry od obozu, aby wydębić trochę jedzenia.
Major wypytywał mnie o szczegóły, a kiedy był już usatysfakcjonowany,
oświadczył, że mogę iść najkrótszą trasą i taką samą wrócić. Kiedy szedłem
drogą, zatrzymał mnie rosyjski patrol. Żołnierze wsadzili mnie do dżipa i
zawieźli do pobliskiego aresztu. Popychając, zaprowadzili mnie przed oblicze
pułkownika, który wyglądał na wstawionego i pozostał wstawiony przez niemal
cały tydzień – tyle mnie trzymali pod kluczem. Podczas tego pierwszego
spotkania chełpił się, że jego ojciec był robotnikiem.
- A ja zostałem pułkownikiem,
to się mogło stać wyłącznie w Związku Sowieckiem.
- Cóż, to prawda – odparłem –
ale czy może mnie pan puścić, żebym mógł wrócić do naszego szpitala?
- Nie, musimy wiedzieć, co tu
robisz.
Wyjaśniłem kilka razy, że po
prostu miałem pozwolenie majora Leontjewa na zakup jedzenia we wsi. Ale na nic.
Rosjanie w kółko zadawali mi te same pytania.
W sąsiedniej celi trzymali
młodą kobietę, codziennie ją przesłuchiwali i traktowali bardzo brutalnie.
Zmroziło mnie, kiedy sobie uświadomiłem, że podczas mojego pobytu gwałcono ja
każdego dnia. Rozmawialiśmy po angielsku, powiedziała, że jest Holenderką i że
aresztowano ją pod fałszywym zarzutem szpiegostwa. W przeddzień mojego
zwolnienia, po tym, jak kolejny raz ja napastowano, umarła. Zwolniono mnie, kiedy
pułkownik najwyraźniej stracił zainteresowanie moją osobą i rozkazał mi
zameldować się z powrotem w obozie u majora Leontjewa. Jego zaś najwyraźniej
nie interesowało, że ktoś utrudniał mi życie, toteż na tym skończył się cały
incydent.
4. Pomnik upamiętniający ofiary obozu w Zeithain. Podczas wojny zginęło tam 25 000 - 30 000 sowieckich jeńców wojennych i ponad 900 żołnierzy innych narodowości. |
Dodał mi on wszakże energii do
planowania ucieczki do alianckiej strefy okupacyjnej. Ba, każda jedna osoba w
polskim obozie myślała teraz o tym samym. Wiele razy zgłaszali się do mnie z
różnymi niedorzecznymi pomysłami. Niektórzy myśleli, żeby zorganizować grupę
ludzi i najzwyczajniej w świecie przejść na piechotę z obozu do Warszawy. Inni
kombinowali, jak ukraść samochód ciężarowy i popędzić w stronę pozycji
alianckich. Kategorycznie odrzucałem wszystkie propozycje i pomysły, głównie ze
względu na plotki krążące po obozie. Postanowiłem, że zorganizuję sobie własną
niewielką grupkę, która musi uciec jako pierwsza. Byłem przekonany, że Rosjanie natychmiast zamkną obóz i nie
dadzą sposobności drugiej czy trzeciej grupie. I później właśnie tak się
stało.
Janowi Rosińskiemu dopisało
szczęście. Wraz z małą grupką towarzyszy zbiegł z obozu dzięki pomocy jednego z
sowieckich żołnierzy. Polacy, przedzierając się do zachodnich aliantów,
podawali się za Francuzów wracających do ojczyzny, dzięki czemu udawało im się
otrzymać pomoc od miejscowych niemieckich chłopów. W ten sposób dotarli
szczęśliwie do oddziałów amerykańskich. Wkrótce Jan Rosiński przywdział mundur
żołnierza 2. Korpusu Polskiego.
***
Źródła fotografii:
- Domena publiczna.
- Materiały Wydawcy.
- Wikimedia Commons CC BY 3.0.
- Wikimedia Commons CC BY 3.0.
Bibliografia:
- Norman Davies: Powstanie ’44, Kraków 2006.
- Aleksandra Richie: Warszawa 1944. Tragiczne powstanie, Warszawa 2014.
- Jan Rosiński, Richard Hile: W szeregach Armii Krajowej. Wspomnienia człowieka do zadań specjalnych, Poznań 2023.
- Zbiorowe: Powstanie Warszawskie 1944. Pomocnik Historyczny, Warszawa 2014.
Komentarze
Prześlij komentarz