Niemcy pruli do mnie zajadle... Wspomnienia polskiego pilota myśliwskiego z misji bojowej podczas bitwy o Ankonę

W lipcu 1944 roku 2. Korpus Polski generała Władysława Andersa zdobył włoskie, portowe miasto Ankona. Oprócz jednostek lądowych w boju wziął udział także 318 Dywizjon Myśliwsko-Rozpoznawczy "Gdański". Polskie "Spitfire’y" realizowały głównie zadania zwiadowcze. W sprzyjający okolicznościach myśliwce hulały nad frontem, atakując z broni pokładowej nieprzyjacielskie stanowiska ogniowe, kolumny transportowe i oddziały wojska.  

318 Dywizjon Myśliwsko-Rozpoznawczy "Gdański" został sformowany 20 marca 1943 roku na lotnisku Detling w hrabstwie Kent na terenie Wielkiej Brytanii. Członkowie personelu latającego i technicznego dywizjonu pochodzili z różnych jednostek myśliwskich Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie. Jednostka została przeznaczona do współpracy z 2. Korpusem Polskim, stacjonującym na Bliskim Wschodzie. Dywizjon wyposażony był w dość leciwe już wówczas myśliwce Hawker "Hurricane" Mk-I, które nie wzbudzały w pilotach wielkiego entuzjazmu. Początkowo dowodził nim podpułkownik pil. Adam Wojtyga, a od 5 sierpnia kapitan pil. Lech Wielochowski, który przybył z 305 Dywizjonu Bombowego. Znakiem rozpoznawczym samolotów były namalowane na bokach kadłuba literowe znaki kodowe "LW".

1. Myśliwiec Supermarine "Spitfire" Mk-V  należący do 318 Dywizjonu Myśliwskiego "Gdańskiego" na lotnisku we Włoszech.   

Po okresie szkolenia w zakresie lotów na rozpoznanie wzrokowe i fotograficzne, 15 sierpnia 1943 roku personel jednostki wyruszył w konwoju morskim na pokładzie liniowca "Empress of Australia" do Egiptu, skąd trafił do Palestyny. Dywizjon otrzymał tam 18 myśliwców "Hurricane" Mk-II. Od razu przystąpiono do zgrywania lotników we współpracy z oddziałami 2. Korpusu Polskiego. 20 grudnia 1943 roku dywizjon został przebazowany do Egiptu, gdzie wyposażono go w nowocześniejsze myśliwce Supermarine "Spitfire" Mk-V.  9 kwietnia 1944 roku jednostka wyruszyła na front włoski. Początkowo została ulokowana na lotnisku Trigno koło miasteczka Vasto. Operacyjnie polska jednostka weszła w skład 285 Skrzydła Rozpoznawczego, należącego do 1-st Tactical Air Force.

Początkowo dywizjon współpracował z V Korpusem Brytyjskim, uczestnicząc w lotach rozpoznawczych oraz wskazując cele naziemne dla artylerii. Od połowy czerwca  jednostka działała już na rzecz  2. Korpusu Polskiego, który nacierał wówczas wzdłuż wybrzeża Adriatyku w kierunku bronionego przez Niemców portowego miasta Ankona. Polskie myśliwce operowały wówczas z lotniska San Vito Chielino, następnie z lotniska Tortoretto, a 2 lipca przerzucono je na lotnisko do miejscowości Fermo.

Działania lotnicze podczas natarcia na Ankonę były bardzo intensywne. Z reguły loty odbywały się na małych wysokościach i pomalowane w piaskowo-brązowe, "pustynne" barwy, polskie myśliwce często wracały postrzelane z zadań bojowych, bowiem oprócz rozpoznania i śledzenia ruchów nieprzyjaciela, dochodziło także do ataków na cele naziemne z broni pokładowej.

2. Autor przytoczonych wspomnień porucznik Władysław Jan Nycz. 

18 lipca 1944 roku rozpoczęło się decydujące uderzenie 2. Korpusu Polskiego na Ankonę. Porucznik Władysław Jan Nycz, ówczesny pilot 318 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego "Gdańskiego", wspominał:

     W drugim dniu bitwy, 18 lipca, lotnisko zaczęło pracę (...) od wczesnego świtu. Mechanicy jak zwykle byli pierwsi na swoich stanowiskach, przygotowując maszyny do pierwszych lotów. Warkot zapuszczanych silników dochodził z całego lotniska do "Operations", gdzie piloci przygotowywali się do wyznaczonych im przez kpt. Narzymskiego zadań. Dwójki startowały jedna po drugiej. W pierwszej kolejności poszli w powietrze Gaworski, Ślusarczyk. Michniewicz, Brachmański, Bereżecki i Lipp. Inni czekali na swoją kolejkę mniej lub bardziej zdenerwowani i niecierpliwi. Wiadomo było, że niektórych z nas czekają co najmniej dwa loty bojowe.

     Meldunki, jakie przywieźli powracający z pierwszych zadań piloci, mówiły nie tylko o ustawicznie zmieniającej się linii frontu, lecz i dowodziły, że Niemcy wycofują się w popłochu na całej jego długości, z tym również z miasta i portu Ankona. Byliśmy zadowoleni. Nie sądziliśmy, że akcja na ziemi tak szybko przybierze taki obrót. Spodziewaliśmy się mimo wszystko większego oporu ze strony wojsk niemieckich.

     Wyznaczony na lot z por. pil. Rudolfem Kesserlingiem, otrzymałem około południa polecenie wykonania zdjęć skośnych odcinka rzeki Esino. Niemcy wycofywali się, broniąc przepraw, które miałem sfotografować. 

     Szczegóły wykonania zadania oraz samą trasę lotu omówiliśmy z kpt. Narzymskim. Opuściliśmy pośpiesznie wóz sztabowy "Operations" udając się do dispersalu. Odnaleźliśmy swoje maszyny bez trudu, stały obok siebie, a mechanicy czekając na nas podgrzewali silniki.

3. Godło 318 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego "Gdańskiego", malowane na samolotach. 

     Wskoczyłem do kabiny, zapiałem pasy, sprawdziłem zegary i przymocowałem mapę powyżej kolana. Podniosłem rękę, dając znać mojemu skrzydłowemu, że jestem gotów. Rudek również podniesieniem ręki potwierdził gotowość, dałem więc znak mechanikom, aby usunęli podstawki spod kół. Pokołowaliśmy na start.

     Zadarty w górę długi przód maszyny uniemożliwiał przy kołowaniu widoczność. Ciasnota lotniska nie pozwalała na kołowanie zygzakiem, wobec czego jeden z mechaników musiał w tej sytuacji usiąść na końcu skrzydła i machaniem ręki wskazywał mi kierunek kołowania.

     Szybko uzyskałem pozwolenie startu naszej sekcji, zatrzasnąłem osłonę kabiny, ściągnąłem drążek steru na siebie, przytrzymałem maszynę na hamulcach, dałem powoli pełen gaz i zwalniając hamulce oddałem drążek lekko do przodu. Spitfire z miejsca nabrał prędkości i po kilku sekundach znalazłem się w powietrzu. Chowając podwozie zerknąłem do tyłu – Rudek był tuż za mną. Nabierając wysokości, zameldowałem przez radio stacji kontroli o opuszczaniu terenu. Ubezpieczający pozostawał na nasłuchu – miał radio nastawione na odbiór.

     Lecieliśmy na wysokości 4 tysięcy stóp nad morzem. Mijając Ankonę od strony wschodniej, nie mogłem dopatrzyć się szczegółów. Eksplozje pocisków wzbijały w powietrze chmury pyłu walących się murów. Wybuchy bomb, zespalając się z dymami wznieconych pożarów, czyniły jakby zasłonę dymną, która otulała okaleczony i wciąż na nowo raniony port.

     Biorąc zakręt w kierunku zachodnim, przekroczyliśmy brzeg morza za rzeką Esino, której odcinek miałem sfotografować. Przypatrywałem się ziemi i rzece, widziałem przeprawiające się przez nią w nieładzie wojska niemieckie, naciskane od strony lądu i bombardowane z powietrza. Mosty już wcześniej zostały zniszczone, więc Niemcy przeprawiali się na drugą stronę, forsując rzekę w bród. Uciekali w panicznym strachu, nie tyle przed depczącymi im po piętach wojskami alianckimi, ile przed Polakami, których bali się śmiertelnie.    

4. Zdobyte przez Polaków podczas walk o Ankonę niemieckie działo przeciwlotnicze 10,5 cm FlaK 38. 

     Odnalazłem wyznaczony do sfotografowania odcinek rzeki. Obok zauważyłem skupisko dział, samochodów ciężarowych i zaprzęgów konnych oddziału niemieckiego, szykującego się do przeprawy. Prawie równocześnie zobaczyłem rozpryskujące się w rzece słupy wody i natychmiast zorientowałem się, że są to eksplozje bomb zrzucanych przez samoloty alianckie.

     Lecąc dość wysoko i w odległości niespełna 2 kilometrów od miejsca tej akcji, mogłem zaobserwować jaki popłoch wywołało bombardowanie wśród oddziału niemieckiego, stawiającego bardzo słaby opór. Ich artyleria przeciwlotnicza usiłowała kąsać bombardujące maszyny, ale ogień wydawał się niezbyt gęsty. Straty wróg musiał mieć duże.

     Odprowadziłem wzrokiem oddalające się po zrzuceniu ładunku bomb samoloty. Było dla mnie jasne, że nie muszę wzywać "Commandora" – bombardowanie przepraw przez Esino trwało. W moim mniemaniu taki stan rzeczy stwarzał korzystne warunki do zrobienia zdjęć. Liczyłem na to, że przeprawiający się w nieładzie Niemcy, nękani atakami bombowymi i naciskani przez wojska lądowe, zostawią mnie w spokoju.

     Powiadomiłem Rudka, że schodzę do 3 tysięcy stóp dla wykonania zadania. Zbliżyłem się do rzeki, utrzymując jednakową prędkość, wysokość i kierunek lotu – nieodzowne warunki dobrego wykonania zdjęć. Pomyliłem się fatalnie w swoich przewidywaniach. Niebezpieczeństwo bombardowania minęło, Niemcy jakby oprzytomnieli, a widząc pojedynczy samolot – otworzyli ogień.

5. Żołnierze 2. Korpusu Polskiego w samochodzie Willis MB w zdobytej Ankonie. 

     Ledwo rozpocząłem fotografowanie, dostałem się w tak silny ostrzał niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, że Rudek nie zdążył mnie ostrzec, kiedy już wyrwałem maszynę w górę, uciekając przed pociskami. Pomyślałem, że może w ponownym nalocie na cel będę miał więcej szczęścia. Powtórzyłem więc manewr i natychmiast mogłem przekonać się, że było to tylko marzenie. Niemcy pruli do mnie zajadle. Strzelali z ciężkiej i lekkiej broni przeciwlotniczej. Byłem przecież w tej ulewie pocisków jedynym celem ich ataków. Wyglądało na to, że mają ochotę zrobić ze mnie sito.

     Gwałtownie podciągnąłem maszynę w górę, błogosławiąc jej szybkość. Klucząc na wysokości, zastanawiałem się, co zrobić, aby wykonać zadanie. Fotografie były pilnie potrzebne, a każda następna próba wykonania zdjęć groziła zestrzeleniem samolotu. Narastająca we mnie wściekłość i gorączkowe szukanie wyjścia z sytuacji narzucało tylko jedną możliwość: zejść w dół i zaatakować strzelających do mnie Niemców. Tak, tylko to może pomóc… - przeleciało mi przez głowę. Jakby w odpowiedzi na moje myśli, usłyszałem w słuchawkach głos Rudka: "A może ich przyciszyć?".

     Nie zastanawiając się ani chwili, przerzuciłem maszynę przez skrzydło i poszedłem w skręcie do ziemi. Czułem, że Rudek leci za mną, solidarnie. Z odległości 200 metrów otworzyłem ogień z działek i karabinów maszynowych, waląc z pasją do niezbyt dobrze ukrytych pozycji niemieckich. Nie byli przygotowani na taką ewentualność. Tylko niektórzy strzelali, ale większość pierzchała na wszystkie strony, rozpaczliwie szukając chronienia.

     Wyciągnąłem Spitfire’a ze skrętu do ponownego ataku, gdy dojrzałem Rudka, który kończył ostrzeliwanie niemieckich pozycji. Przy drugim nalocie napotkałem już bardzo słaby ogień artylerii nieprzyjacielskiej. Przejechałem się długą serią po jej stanowiskach, a Rudek poprawił.

     Szybko, prawie błyskawicznie podszedłem nad cel dla wykonania skośnych zdjęć. Ogień niemiecki osłabł. Macały mnie tylko pojedyncze pociski, ale te nie mogły mi przeszkodzić. Skończyłem fotografowanie, a wykonując głęboki skręt w prawo, ku swoim liniom, zawołałem do Rudka: "Koniec, wracamy!". Biorąc kurs na południe, przycisnąłem maszynę, schodząc prawie do ziemi na maksymalnej prędkości. Przekroczyliśmy linię frontu, żegnani rzadkim ogniem, i wzięliśmy kurs na lotnisko. Ogarnęło mnie uczucie radości, że żyjemy i wracamy cało do bazy z cennym łupem, jakim były zdjęcia.

6. Ankona po zdobyciu przez 2. Korpus Polski - widok na zatokę i port. 

     Wylądowaliśmy dokładnie po godzinie lotu. Mechanicy już byli przy nas. Kasety z kamery wyładowano natychmiast, a my, kierując się do oficera łącznikowego  z relacją, zasygnalizowaliśmy spotkanym kolegom podniesionymi ku górze kciukami, że wszystko dobrze.

     Natychmiast po odprawie powróciłem do dispersalu obejrzeć maszynę. Mechanik pokazał mi ślady pocisków, a przy dużej dziurze mniej więcej w połowie kadłuba ograniczył się do rzeczowej uwagi: "Ale miał pan porucznik nieliche szczęście, że tylko tak". Ja także byłem tym zaskoczony. W ferworze wykonywania zadania, nie czułem trafień. Rudek też przywiózł kilka dziur.   

Tego dnia o godzinie 14.25 czołowe elementy Pułku Ułanów Karpackich jako pierwsze polskie oddziały wkroczyły do Ankony. Włoska ludność miasta entuzjastycznie przyjęła polskich żołnierzy, zasypując ich kwiatami i gorącymi uściskami.

Misja bojowa poruczników Władysława Nycza i Rudolfa Kessleringa była zaledwie ułamkiem działalności bojowej 318 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego „Gdańskiego” w bitwie o Ankonę. Jego piloci w lipcu 1944 roku wykonali 508 lotów bojowych, w tym 394 na rozpoznanie wzrokowe i ostrzeliwanie celów naziemnych, 82 loty na współpracę z artylerią oraz 6 związanych z ratownictwem morskim. Zniszczyli przy tym szereg nieprzyjacielskich pojazdów mechanicznych, stanowisk artylerii i broni maszynowej oraz składów materiałów wojennych. Miarą tego sukcesu był fakt, że polska jednostka nie utraciła wówczas żadnego pilota, mimo uszkodzenia 6 myśliwców przez niemiecką obronę przeciwlotniczą.

***

Źródła fotografii:

  1. https://www.polishairforce.pl
  2. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego. 
  3. Wikimedia Commons CC0. 
  4. Narodowe Archiwum Cyfrowe. 
  5. Narodowe Archiwum Cyfrowe. 
  6. Narodowe Archiwum Cyfrowe. 

Bibliografia:  

  • Wacław Król: Zarys działań polskiego lotnictwa w Wielkiej Brytanii 1940-1945, Warszawa 1981.
  • Andrzej Morgała: Polskie samoloty wojskowe 1939-1945, Warszawa 1976.  
  • Władysław Nycz: W powietrznym zwiadzie, Warszawa 1982.
  • Zbiorowe, Polski czyn zbrojny w II wojnie światowej. Walki formacji polskich na Zachodzie 1939-1945, Warszawa 1981.

Komentarze