Na pokładzie statku-pułapki w bojach na Pacyfiku. Wspomnienia kapitana Mikołaja Deppisza

Dowodząc niepozornym, francuskim bananowcem, będącym w rzeczywistości zakamuflowanym, dobrze uzbrojonym statkiem-pułapką, kapitan Mikołaj Deppisz był jednym z nielicznych obywateli Rzeczypospolitej, którzy wzięli bezpośredni udział w zmaganiach na Oceanie Spokojnym. Oto fragmenty jego wspomnień z walk przeciwko japońskiej Cesarskiej Flocie...   

Komandor ppor. rezerwy i kapitan ż. w. Mikołaj Deppisz to postać niezwykle barwna i wielce sympatyczna. Urodził się 23 grudnia 1889 roku w Rosji. Ukończył Korpus Kadetów w Orle, Petersburską Szkołę Podchorążych Marynarki Wojennej, a także był absolwentem szkoły inżynieryjnej. Przed wybuchem bolszewickiej rewolucji służył jako adiutant rosyjskiego admirała. W czasie wojny domowej w Rosji, jako oficer marynarki wojennej, nieraz balansował na krawędzi utraty życia. W okresie międzywojennym, już w odrodzonej Rzeczypospolitej, pływał jako drugi oficer na statku "Premjer", a później na statkach pasażerskich – "Polonia", "Kościuszko" i "Pułaski". Jako szyper na dzierżawionym kutrze „Cecylia” (GDY 35) łowił homarce u wybrzeży Danii, jednocześnie parając się przemytem. Właśnie na łowiskach w rejonie Skagerraku zastał kapitana Deppisza wybuch II wojny światowej. Dowodząc maleńką flotyllą trzech polskich kutrów, najpierw poprowadził je do portu w Göteborgu, a następnie na pokładzie swojej "Cecylii" popłynął do Bergen, skąd było bliżej do polskiej floty, operującej już z baz w Wielkiej Brytanii.

1. Jednostka, którą we flocie Wolnej Francji dowodził kapitan Mikołaj Deppisz - "Cap des Palmes". 

W toku wojny, po kapitulacji Francji, kapitanowi Deppiszowi udało się wyprowadzić z marokańskiego Port Lyautey dwa polskie okręty: transportowiec ORP "Wilia" i żaglowiec szkolny ORP "Iskra". Największą jednak sławę zyskał dowodząc krążownikiem pomocniczym we flocie Wolnej Francji – uzbrojonym bananowcem "Cap des Palmes". Na pokładzie tej jednostki walczył u boku amerykańskiej US Navy na Pacyfiku przeciwko Japonii. Z tego właśnie okresu pochodzą poniższe wspomnienia.

Ponieważ po perypetiach z "Wilią" i "Iskrą" kapitan Mikołaj Deppisz pozostał bez przydziału, bez wahania skorzystał z nadarzającej się okazji i przeszedł do służby we flocie Wolnej Francji generała Charlesa de Gaullea. Początkowo otrzymał stanowisko oficera obrony przeciwlotniczej na starym pancerniku "Courbet", zakotwiczonym u wejścia do brytyjskiej bazy morskiej w Portsmouth. Pancernik pełnił tam funkcję nawodnej baterii obrony przeciwlotniczej. Kapitan Deppisz ze swoimi ludźmi przez pięć i pół miesiąca odpierali ataki niemieckich bombowców. Na konto przeciwlotników "Courbeta" miano wówczas zaliczyć strącenie 28 samolotów nieprzyjaciela. Po zestrzeleniu ostatniej z maszyn, w przerwie między nalotami, okręt wizytował de Gaulle. Kapitan Mikołaj Deppisz odebrał od niego gratulacje za wzorową służbę. Zapadła wówczas decyzja o zmianie przydziału dla walecznego Polaka i zaproponowano mu wzięcie udział  w zadaniach specjalnych, realizowanych przez niewielką flotę Wolnej Francji. Kapitan Deppisz wspominał:

To spotkanie z przywódcą Wolnej Francji i osobista przyjaźń z Emilem Muselierem [francuskim admirałem – DK] zaowocowała propozycją objęcia dowództwa statku "Cap des Palmes", o wielce tajemniczym przeznaczeniu. Wraz z nominacją otrzymałem awans na stopień "Le Capteine de Corvette", czyli komandora. Mój statek był nowoczesnym drobnicowcem, miał dużą szybkość i był szalenie zwrotny w czasie manewrów. Do zadań, które w przyszłości otrzymał, nadawał się idealnie.

2. Kapitan Mikołaj Deppisz (w białym mundurze) prezentuje oficerowi kapitanatu portu we Władysławowie pierwsze złowione przez siebie homarce. Fotografię wykonano w roku 1938.  

Wypłynięcie z Liverpoolu odbyło się bez specjalnych ceremonii. Płyniemy do portu Kingstone na wyspie Jamajka. Na wodach Zachodniego Podejścia mieliśmy parasol ochronny samolotów RAF. Tu nam nic nie groziło, dalej na zachodzie musieliśmy liczyć tylko na siebie. Naszą bronią była duża szybkość i zygzakowanie.

W porcie Kingstone dowiedziałem się, że przechodzę pod rozkazy admirałów z US Navy. Awansujemy w rankingu floty sięgając samych wyżyn. Po uzbrojeniu staniemy się krążownikiem pomocniczym! Jako statek - pułapka będziemy na Oceanie Spokojnym polować na okręty nieprzyjaciela. Ten niezwykły awans zawdzięczamy banderze z Krzyżem Lotaryngii. Najwyżsi rangą dowódcy i politycy uzgodnili, by okręt "Cap des Palmes" reprezentował Marynarkę Wojenną Wolnej Francji. Automatycznie jako kapitan tego okrętu, stawałem się przedstawicielem Polskich Sił Zbrojnych w działaniach bojowych na Oceanie Spokojnym.

Uzbrojenie otrzymujemy w Bostonie. W różnych miejscach statku zamontowano wielkie działa kalibru 120 mm. Ich stalowe lufy zakrywały drewniane przepierzenia. Wyrzutnie torpedowe znalazły miejsce na śródokręciu, a na rufie zakamuflowano wyrzutnie bomb głębinowych. Pokłady szalupowy i pelengowy naszpikowano przeciwlotniczymi karabinami maszynowymi. Na mostku specjaliści wojskowi montowali najnowsze urządzenia współczesnej techniki wojennej. Minął zaledwie tydzień i potężnie uzbrojony statek stał się groźnym okrętem bojowym. Z Bostonu Amerykanie skierowali nas do portu San Diego, na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych.

Na wodach w pobliżu portu San Diego załoga przeszła przeszkolenie bojowe. Szło sprawnie, wyniki uzyskiwaliśmy prawie doskonałe. Wykrycie okrętu podwodnego nie sprawiało operatorowi asdiku żadnego problemu. Nadszedł dzień, kiedy stwierdzono, że jesteśmy w pełni sprawni i gotowi do samodzielnych działań bojowych na Pacyfiku. Niech Cesarska Marynarka Japońska drży przed bojowym krążownikiem pomocniczym. Rozpoczęliśmy rejsy "na wabika" pomiędzy wyspami południowego Pacyfiku. Z daleka sylwetka "Cap des Palmes" przypominała statek handlowy i mogła sprowokować do wynurzenia nieprzyjacielski okręt podwodny, a wtedy jego los byłby przypieczętowany.

W tym czasie przebywałem na mostku prawie cały dzień, z niewielkimi przerwami na krótką drzemkę. Steward Anatol serwował dobrą kawę, którą dzieliłem na całą wachtę. Praca silnika zredukowana do małych obrotów sprawiała, że niewielki ruch statku nie wywoływał najmniejszego ruchu powietrza. Wysoka temperatura i wilgoć obrzydzały życie marynarzom. Wytężona obserwacja obszaru wodnego wokół statku nie dawała żadnego wyniku. Bezmiar pustyni wodnej, hen aż po horyzont, nie zakłócał żaden obiekt wart zainteresowania. Tę monotonię przerwał telegram z dowództwa Floty Pacyfiku. Płyniemy po słodką wodę na Tahiti.

Wkrótce znowu wypływamy, z nowymi zadaniami w rejs bojowy. Płyniemy jako przynęta, by zwabić do ataku jakiś nieprzyjacielski okręt. Nagle na horyzoncie dostrzegamy statki w konwoju. Gwieździsta bandera na masztach i znajome sylwetki kadłubów oznaczają, że spotykamy przyjaciół. Na czele eskorty ciężki krążownik "Salt Lake City". Uzbrojony w działa 280 mm [w rzeczywistości 203 mm - DK] był niezwykle groźnym okrętem. Krążownik zainteresował się naszym okrętem. Wysyłamy sygnał rozpoznawczy i na główny maszt podnosimy wielką bojową banderę Wolnej Francji. To nie pomaga. Krążownik kieruje główne działa w naszym kierunku. To znak, że dowódca traktuje nas jak wroga. Ogłaszam "alarm bojowy". Będący w pobliżu szary kadłub ciężkiego krążownika jest doskonałym celem dla naszych torped. Wydaję rozkaz: - Przygotować aparaty torpedowe do strzału. Gdybym teraz podał komendę "Pal", nasze torpedy rozwaliłyby burtę krążownika na strzępy. Nasz amerykański kapitan otwartym tekstem zwymyślał od głupców dowódcę krążownika.

3. USS "Salt Lake City" przed wojną. 

"Salt Lake City" nagle zrobił zwrot i pełną szybkością oddalił się w kierunku ochranianego konwoju. Płyniemy w kierunku Nowej Kaledonii. Ocean zdawał się uśpiony. Lekka fala łaskotała burty okrętu. Dla okrętów wroga byliśmy bezbronnym statkiem handlowym. Z daleka nikt nie wiedział, że w ukryciu mamy uzbrojenie godne lekkiego krążownika. Gdy marynarz wachtowy głośno oznajmił: - Z prawej widzę peryskop okrętu podwodnego - natychmiast zarządziłem "alarm bojowy".

Załoga przygotowała do akcji cały nasz arsenał bojowy. Przez lornetkę patrzyłem na wynurzającego się podwodnego pirata. Widocznie chciał nas zatopić ogniem swego pokładowego działa. Ale się przeliczył. Gdy kadłub ukazał się na powierzchni, dałem komendę: - Cel - okręt podwodny - ognia! Armaty bluznęły pociskami! Nie takiego powitania spodziewał się Japończyk. Salwa była za długa. Okręt podwodny natychmiast to wykorzystał nurkując w głębinę oceanu. Teraz nasz asdik namierzał przesuwający się pod wodą kadłub.

Otworzyliśmy wyrzutnie bomb głębinowych. Stalowe beczki szerokim łukiem zakreśliły przestrzeń, wpadając do wody na przypuszczalnym kursie przeciwnika. Rezultatu ostrzału wypatrywałem przez lornetkę. Masa śniętych ryb wypłynęła na powierzchnię rażona siłą wybuchów. Wśród nich ukazała się plama oleju. To nie dowód, że okręt został zatopiony, może to tylko kamuflaż? Dowódca japońskiego okrętu był dobrym marynarzem, umiejętnie manewrował pod wodą kierując się do kryjówki w niedalekiej rafie koralowej. Nasze bomby wybuchały na jego kursie, ale widocznego rezultatu ataku nie było. Zastopowałem silnik, by asdikiem wyłowić podwodny cel. Jego sygnały nie natrafiły na podwodną przeszkodę, a rezultat naszego ataku pozostał tajemnicą Cesarskiej Marynarki.

Płyniemy wzdłuż Wielkiej Rafy Koralowej - wachta na mostku była pełniona zgodnie z obyczajem panującym na okręcie w warunkach bojowych. Stojący na skrzydle mostka jako obserwator młody Papuas, Beitu Tenarii, dostrzegł torpedę płynącą w kierunku burty statku. - Torpeda z prawej! - krzyknął. - Prawo na burtę - podał natychmiast komendę oficer wachtowy. Okręt powoli zaczął obracać się w prawo. Dziesiątki par oczu obserwowało bieg torpedy. Dziób okrętu skręcający w prawo powoli zbliżał się do toru siejącej zniszczenie długiej lancy, jak nazywali japońskie torpedy Amerykanie.

Wszyscy wstrzymali oddech, uderzy w dziób statku, czy minie go? Podłużne cygaro przemknęło z ogromną szybkością kilka metrów od stewy dziobowej. Cała załoga odetchnęła z ulgą, czujność obserwatora uratowała okręt. Operator asdiku namierzał podwodnego pirata. Strzelamy bomby głębinowe. Salwa za salwą leciały do wody beczki wypełnione trotylem. Wybuchy wstrząsały kadłubem okrętu. Japończyk zmieniał kurs, zwiększał szybkość i głębokość zanurzenia, kluczył, by się ratować. W wirach stworzonych przez wybuch bomby ukazała się duża plama oleju. Czy był to koniec podwodnego pirata? Sygnały asdika penetrowały głębię oceanu, nie wychwytując żadnego dźwięku. - Straciliśmy kontakt, a może jednak zatopiliśmy Japończyka - powiedziałem głośno, by zebrana obsada mostka miała powód do satysfakcji.

Zwarte kłębowisko pierzastych chmur zasłaniało połowę widnokręgu. Zachodzące słońce ubarwiało paletą barw cały horyzont tworząc barwne widowisko. Nagle spoza chmur wynurzył się samolot. Nasz czy wróg? Samolot obniżył lot w kierunku okrętu pokazując czerwone koło wymalowane na kadłubie. To japoński myśliwiec Mitsubishi "Zero". Pilot zauważył łatwy łup, wykonał zakręt przez skrzydło i długą serią z karabinów maszynowych poczęstował kadłub statku. Szyby na mostku zostały wybite od kul, raniąc trzeciego oficera. Japończyk zrobił zwrot przez prawe skrzydło, by ponownie zaatakować, w przekonaniu pilota, nieuzbrojony statek handlowy. Tym razem cała nasza artyleria pokładowa przywitała napastnika skoncentrowanym ogniem. Widząc to Japończyk zrobił unik i zanurkował nad samą wodę. Ten manewr uratował go przed przymusową kąpielą w morzu. Po pewnym czasie obserwator melduje, wskazując ręką przed dziób okrętu, kilkanaście kreseczek lecących w naszym kierunku. Jeśli to Japończycy, będzie gorąco, pomyślałem. Samoloty zbliżają się. Pierwszy nurkuje nad nasz mostek nawigacyjny. Biała gwiazda na skrzydłach i znajomy kształt kadłuba - to średni bombowiec amerykański North American B-25 Mitchell. Wymieniamy sygnały, by lotnicy wiedzieli, kogo mają pod sobą. Pomachali skrzydłami w geście pozdrowienia, zmieniając kurs ku nakazanym celom.

4. Japoński myśliwiec Mitsubishi A6M3 "Reisen" (Zero).

W jednym z rejsów w pobliżu Nowej Gwinei, w ciemną tropikalną noc, natknęliśmy się na dżonkę z rozbitkami uciekającymi przed Japończykami. Wzięliśmy ich na pokład, ale że pasażerowie sprawiają dużo kłopotu w akcjach bojowych na okręcie, należało ich gdzieś wysadzić. W pobliżu, z dala od zgiełku wojennego, leżała wyspa Huon. Nie było na niej wojska, ani amerykańskich okrętów. Szalupami dostarczyliśmy pasażerów na ląd zaopatrując ich w żywność i medykamenty. Całej załodze zezwoliłem na zejście na ląd, by marynarze odreagowali ciężką służbę na morzu.

Wraz z amerykańskim kapitanem Michaels’em udaliśmy się na pieszą wycieczkę, by ze wzgórz podziwiać widoki oceanu. Widzimy nasz statek stojący na kotwicy. Z daleka wygląda jak zabawka. W tym samym momencie dostrzegamy, że nad jego pokład nadlatuje jakiś samolot, robi kółko nad okrętem. Domyślamy się, że to Japończyk. Zimny dreszcz przeszedł nam po plecach. Pozbawiony załogi "Cap des Palmes", wydaje się bezbronny, pióropusze wybuchów spadających bomb okalają jego kadłub. W pewnej chwili dociera do naszych uszu przytłumione odległością terkotanie naszego Oerlikona. Widać wyraźnie, że długa seria z karabinu maszynowego dosięgła silników japońskiego samolotu. Z jego silnika wydostają się kłęby dymu i samolot jak raniony ptak wpada do wody. Coś niesłychanego. Jak to się stało? Zagadka wyjaśniła się po powrocie na statek. Okazało się, że strzelcem był kucharz. Jak każdy członek załogi, poznał obsługę naszych Oerlikonów iw chwili zagrożenia zrobił ze swej wiedzy prawidłowy użytek. Zrozumiałem, że nie mogę być tak bardzo tolerancyjny dla załogi, bo to mogło się skończyć dla nas wszystkich katastrofą. Po tym wypadku kapitan Michaels zgryźliwie zauważył: - No cóż kapitanie Deppisz, sam pan widzi, że jak się ma łagodne serce, trzeba mieć twardą dupę.

Ten incydent zmusił mnie do rewizji przyzwyczajeń i w czasie postojów na wyspach, nawet odległych od teatru działań wojennych, ograniczałem wyjście załogi na ląd i pozostawiałem jej część w gotowości bojowej na okręcie.

Następnym celem była wyspa Guadalcanal. Właśnie o nią, ze zmiennym szczęściem, toczyły się zapasy bitewne, których skala i zaciętość stały się głośne w mediach całego świata. Wybudowane tam lotnisko, nazwane na cześć poległego tam pilota Hendersona, a właściwie długi pas startowy, był celem zażartych walk. Na horyzoncie zielenią palm kreśli przestrzeń cel koncentracji głównych sił floty amerykańskiej. Admirał Chester Nimitz ma godnego siebie przeciwnika w osobie utalentowanego morskiego stratega Isoroku Yamamoto. Na tej morskiej szachownicy obydwaj gracze rozstawiają gigantyczne siły, w których głównymi atutami są lotniskowce i pancerniki. Nasz niewielki okręt w tych gigantycznych morskich zmaganiach był prawie nieliczącym się pionkiem, traktowany jako symbol reprezentujący Marynarkę Wojenną Wolnej Francji na tym odległym teatrze działań wojennych.

Płyniemy w kierunku wyspy o egzotycznej nazwie Vella Lavella. Pada deszcz i ciemne chmury dotykają prawie linii horyzontu. Na ekranie radaru brzeg wyspy odcina się białą linią echa, właśnie na ten cel radarowy wystrzeliwujemy salwy z naszej 120 mm artylerii. Towarzyszy nam zespół amerykańskich niszczycieli. Na pomoc obrońcom wyspy ruszyła eskadra japońskich niszczycieli. Japończycy nie dostrzegli naszego zespołu. Na ekranach radarów ich okręty były za to doskonale widoczne. Dlatego mogliśmy znienacka, ogniem na wprost, strzelać do wrogich okrętów. W wyniku bitwy dwa z nich – "Hamakaze" i "Isokaze"* zostały zatopione. Nasz udział w tej bitwie był ogromny. Nic dziwnego, że amerykański dowódca komandor Ryan nadał świetlną sygnalizacją podziękowanie za skuteczny ostrzał japońskich okrętów przez nasze działa 120 mm. Jego słowa - "Good job" były rzadko spotykanym komplementem w ustach amerykańskiego dowódcy w stosunku do sojusznika.

5. Amerykańskie niszczyciele USS "O'Bannon", USS "Chevalier" i USS "Taylor" manewrują w pobliżu wyspy Vella Lavella, sierpień 1943 roku. 

Płyniemy wolno koło wyspy San Cristobal na wodach opanowanych przez Siły Zbrojne Cesarstwa Japonii. Cała załoga na stanowiskach bojowych, w pełnej gotowości do odparcia ataku jeszcze niewidzianego przeciwnika. Niespodziewanie nisko nad horyzontem pojawił się punkcik. Po chwili urósł do wielkości samolotu. Obserwujemy jego lot w naszym kierunku. Teraz już nie ma wątpliwości, do ataku szykował się dwusilnikowy szturmowy bombowiec Mitsubishi G4M2, zwany przez Amerykanów "Betty". Zrzucone przez niego bomby wstrząsnęły kadłubem statku. Wszystkie były niecelne. Samolot zrobił zwrot szykując się do następnego ataku. Strzelamy z naszej artylerii przeciwlotniczej tworząc zaporę ogniowa prawie nie do przebycia. A jednak samolot ją pokonał zrzucając ponownie trzy bomby. Dwie wybuchły koło burty statku, a trzecia trafiła w działo przeciwlotnicze zabijając obsługę i niszcząc wszystko dookoła. Szalupy, tratwy i falszburta uległy całkowitej dewastacji. Japoński bombowiec "Betty" już nie atakował. Z jego kadłuba ulatniała się smuga dymu, widocznie otrzymał celną serię z naszego Oerlikona.

Zabitym marynarzom, których ciał nie wydobyto z morza, urządziłem honorowy pogrzeb. Uszkodzony bombą "Cap des Palmes" otrzymał polecenie udania się na remont do stoczni w San Diego w Kalifornii. Dok stoczniowy był przygotowany na nasze przyjęcie. Robotnicy rzucili się do roboty, jakby od wyniku ich pracy zależał wynik wojny na Pacyfiku. Po trzech dniach wypływamy z portu. Kierunek rejsu - przeklęty archipelag wysp Salomona. Krwawa jatka w walkach o Henderson Field na Guadalcanal trwała od wielu miesięcy, a rozstrzygającej bitwy do tej pory nie było. Obie strony zawzięły się, by wyspę ze słynnym lotniskiem, symbolem wojny na Pacyfiku, mieć w swoich rękach. Dziwnym zbiegiem okoliczności „Cap des Palmes” był kierowany w sam środek zmagań obu gigantów. Teraz płyniemy w groźnym zespole sił admirała Halseya, jesteśmy przydzieleni do Task Force 16 i dowodzi nami kontradmirał Thomas Kinkaid. Obok płynie potężny lotniskowiec "Enterprise", pancernik "South Dakota", ciężkie krążowniki "Portland", "San Juan". Inne grupy uderzeniowe miały w składzie lotniskowce "Hornet" i "Saratoga", które osłaniały ciężkie krążowniki "San Francisco", "Atlanta" i "Helena". To mrowie okrętów stanowiących najpotężniejszą siłę uderzeniową na tym etapie wojny, płynęło w kierunku wyspy Santa Cruz.

6. Uszkodzony japoński bombowiec nurkujący D3A1 "Val" nurkuje w kierunku amerykańskiego lotniskowca USS "Hornet" podczas bitwy koło wysp Santa Cruz 26 października 1942 roku.  

Podobne siły ze strony japońskiej też zmierzały w kierunku wyspy, dowodził nimi admirał Chuichi Nagumo. Miał do dyspozycji dwa lotniskowce "Shokaku" i "Zuikaku" oraz całą sforę krążowników i niszczycieli. W zmaganiach tak potężnych sił, główną rolę odgrywały lotniskowce. Samoloty startujące z ich pokładów zadawały przeciwnikowi ciosy decydujące o wynikach bitwy. Nasz okręt w tym zwarciu był jednostką o drugorzędnym znaczeniu. Mimo to, wyszedł przed szereg strzelając z dział do celów widocznych na linii horyzontu. Falami przelatywały nad nami samoloty japońskie - "Betty" i "Zero", ich piloci nas nie dostrzegali, interesowały ich tylko "grube ryby", które atakowali z ogromną zaciętością. Nasza artyleria strzelała do nich zmasowanym ogniem, co chwila jakiś "Zero" lub "Betty" puszczając smugę dymu, wpadał do wody. Czy to było nasze zestrzelenie - trudno było ocenić. Płynący niedaleko nas lotniskowiec "Hornet" był celem zmasowanych ataków japońskich pilotów. Trafiony kilkoma bombami i torpedami, w końcu uległ. Zdewastowany "Enterprise" bronił się zaciekle, by w końcu leczyć rany w stoczniach.

Z tych zmagań obydwu flot nasz "Cap des Palmes" wyszedł bez obrażeń. Stosy łusek zalegających pokłady świadczyły dobitnie o naszym zaangażowaniu w tej wielkiej bitwie morskiej. Amerykanie, choć ponieśli duże straty, powstrzymali Flotę Cesarstwa Japonii w marszu o panowanie na wyspach Salomona.

Po bitwie, z polecenia admirała Turnera - płyniemy na wyspę Torresa celem uzupełnienia amunicji i słodkiej wody. Rozkazy admiralicji wysyłają nas następnie ponownie w ogień najcięższych walk o wyspy. Po dwu miesiącach walk skończyły się na okręcie zapasy. Załoga zaczęła chorować na szkorbut, malarię i inne tropikalne choroby. Alarmowa depesza do Sztabu Floty Pacyfiku niczego nie zmieniła. "Radźcie sobie sami..". Zaopatrzenie znaleźliśmy na wyspie Lauasi. Tam po pewnym czasie dotarł amerykański admirał, który miał dokonać przeglądu okrętu i poinformować co dalej. Kontradmirał Frank Fletcher w najlepszych słowach ocenił bojową działalność okrętu. I powiadomił, że od jutra rozpoczynamy rejsy na własną rękę, zgodnie z naszym przeznaczeniem, jako statek - pułapka. Nasz akwen działania obejmie północne rejony Pacyfiku, tam też możemy, przy dozie szczęścia, spotkać niemieckiego U-Boota.

7. Wiceadmirał Frank Jack Fletcher na fotografii wykonanej we wrześniu 1942 roku.  

Koniec z koszmarem walk o wyspy Salomona. Teraz możemy wykorzystać nasze główne walory - potężne uzbrojenie na niewinnie wyglądającym statku handlowym. Jednak nasze samotne działania na północnym Pacyfiku, pomimo napotkania okrętu podwodnego przeciwnika, nie zakończyły się sukcesem. Potężny wirowy sztorm tropikalny, zwany na tych wodach "tajfunem", zdewastował nasz okręt. Rany trzeba było leczyć w stoczni w porcie Brisbane w Australii. Długi pobyt w tropiku i ciągłe bitwy na wodach Oceanu Spokojnego, powodowały u załogi gigantyczny stres - dolegliwości fizyczne i psychiczne. Europejska część załogi, łącznie ze mną, zgłosiła chęć powrotu na stary kontynent. Tam się rozgrywały zasadnicze walki z hitlerowskimi Niemcami. Tam też zapadały polityczne decyzje dotyczące mojej Ojczyzny. Po powrocie do Europy - we flocie Wolnej Francji dowodziłem okrętem "L’Aventure". Po wojnie wróciłem do Polski na statku "Stalowa Wola". Mimo ostrzeżeń kolegów, że spotkanie z policją polityczną NKWD lub UB może skończyć się dla mnie tragicznie, zdecydowałem się na powrót do kraju.

* trudno stwierdzić jednoznancznie, o jakich jednostkach jest tu mowa. Oba wspomniane przez kapitana Deppisza niszczyciele zostały bowiem zatopione wraz z pancernikiem "Yamato" dopiero 7 kwietnia 1945 roku. 

 ***

Źródła fotografii:

  1. Domena publiczna. 
  2. Narodowe Archiwum Cyfrowe. 
  3. Domena publiczna.
  4. Wikimedia Commons GFDL.
  5. Domena publiczna.
  6. Domena publiczna.
  7. Domena publiczna. 

Bibliografia:

  • Piotr Korczyński: Francuska przynęta, "Polska Zbrojna" 2016, nr 1.
  • Jerzy Miciński, Bohdan Huras, Marek Twardowski: Księga statków polskich 1918-1945, Tom 1-4, Gdańsk 1996-2002.  
  • Witold Niedźwiecki: Dowódca umarłych okrętów, Wrocław 1983.
  • Jerzy Pertek: Pod obcymi banderami, Poznań 1984.
  • Jan Kazimierz Sawicki: Zdrada alianckiej bandery, Gdynia 1991.
  • Kadry morskie Rzeczypospolitej, red. Jan Kazimierz Sawicki, Gdynia 2011.

Komentarze