Pod niemieckimi mundurami biły polskie serca... Dezercje Polaków wcielonych do Wehrmachtu we wspomnieniach

Na ziemiach polskich wcielonych do III Rzeszy do stycznia 1944 roku Niemiecką Listę Narodowościową czyli tzw. Volkslistę podpisało 3 miliony osób. Blisko 2 miliony przystąpiło do III grupy - były to osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane:  GórnoślązacyKaszubiMazurzy oraz Polacy niemieckiego pochodzenia. W wielu przypadkach zapisy na Volkslistę miały charakter przymusowy, bądź okupant stosował presję moralną – chodziło o zapewnienie rąk do pracy i dużej ilości poborowych do Wehrmachtu, ponieważ trzy pierwsze grupy podlegały niemieckiemu powszechnemu obowiązkowi służby wojskowej. 

Łącznie w Wehrmachcie służyło ok. 375 tys. Polaków, z których ok. 225 tys. było przed wojną obywatelami polskimi. Pozostali zamieszkiwali przed wojną tereny III Rzeszy. W większości przypadków nasi rodacy nie identyfikowali się z państwem niemieckim i szli do wojska pod przymusem. Jeżeli tylko nadarzyła się ku temu okazja – dezerterowali i zgłaszali akces do Polskich Sił Zbrojnych. Oczywiście zdarzały się i odmowy służby w polskich formacjach, ale podyktowane były zazwyczaj obawą o losy pozostawionej w kraju rodziny, narażonej na zemstę ze strony nazistów. Gorzej wyglądała sytuacja takich żołnierzy walczących na Froncie Wschodnim, gdyż Stalin odmówił gwarancji, że jeńcy niemieccy polskiej narodowości będą przekazani stronie polskiej, co umożliwiłoby im wstąpienie do wojska polskiego formowanego przez generała Władysława Andersa. Gdy takie przypadki się zdarzały, a było ich około 3 tys., osoby te były wcielane w skład ludowego Wojska Polskiego. Oto wspomnienia kilku polskich dezerterów z Wehrmachtu:

     Byliśmy na froncie, na wysuniętym punkcie. Kolega też Polak. Mimo zakazu paliliśmy papierosy. Naraz patrzymy, a obok nas czołgają się amerykańscy zwiadowcy. W ciemności nie widzieliśmy dokładnie, ilu ich było. Zaryzykowałem i zawołałem: "Ami, I am Polish, go to me!" Zamarli w bezruchu. Za chwilę jeden z nich odezwał się... po polsku! "Polacy!? Let us go!". Przesunęli się w naszym kierunku. Polak wysunął się naprzód. Chwilę z nami rozmawiał i nadał coś przez radio. Później wypytał mnie o niemieckie posterunki.

1. Polak wcielony do Wehrmachtu w rozmowie z żołnierzami 1. Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka. Normandia 1944 rok. 

     Wróciliśmy wspólnie do naszego bunkra. Wszedłem pierwszy, zapaliłem świeczkę i zebrałem całą broń. Nawet pas dowódcy, który z kaburą i pistoletem leżał na stole. Wszyscy twardo spali. Tylko jeden mamrotał coś przez sen o zgaszeniu świeczki. Amerykanie weszli do środka. Dowódca, Unterofizzier, poddał się. Wyszedłem na zewnątrz, a tam pełno Amerykanów. Przeszli tym przesmykiem, którym czołgali się zwiadowcy. Ja wchodziłem jeszcze do innych bunkrów, razem z kolegami Polakami. Później zlikwidowaliśmy jeszcze tzw. punkty wysunięte. Raz tylko bym oberwał, gdyby nie kolega, który strzelił pierwszy. Najciekawsze nastąpiło później. Niemców ustawiono w kolumnę, a nas z karabinami, w niemieckich mundurach, na przemian z Amerykanami, dali jako eskortę. Dziwnie to wyglądało, bo "Niemcy" prowadzili Niemców. Nie wszyscy przecież wiedzieli, że pod niemieckim mundurem bije polskie serce...

***

     Nasze pozycje były na wysokiej górze. Ktoś nas zdradził. Niemcy okrążyli górę i zaczęli atakować. Broniliśmy się, ale oni byli silniejsi. Nie myśleliśmy o poddaniu. Przecież byliśmy uciekinierami. Rozstrzelano by nas, a nasze rodziny byłyby prześladowane. Nie lepsza była sytuacja włoskich partyzantów. W decydującym momencie ich dowódca zastrzelił swoją żonę, synka i siebie. Inni partyzanci też odbierali sobie życie. Nas, Polaków, było tylko dwóch. Co robić?

     Niemcy atakowali górę z trzech stron. Z jednej strony było strome zbocze, nie do przejścia. Był tam zamarznięty strumyk czy wodospad. Postanowiliśmy tym wodospadem zjechać w dół. Okutaliśmy się w różne ciuchy i płótna namiotowe, co było pod ręką. Ledwo poruszając się, zeszliśmy niżej, by się ześlizgnąć. Z duszą na ramieniu skoczyliśmy w dół. Obijałem się o różne występy. Wreszcie poczułem straszny ból w nodze i straciłem przytomność.

2. Przemarsz niemieckich jeńców przez Kijów.  

     Kolega też zemdlał, lecz pierwszy się ocknął. Chociaż strasznie potłuczony, nie miał poważniejszych obrażeń. Ja miałem złamaną nogę. Ukrył mnie półprzytomnego w głębokiej niszy i poszedł po pomoc. Byłem tak grubo ubrany, że nie odczuwałem zimna, ale co chwilę traciłem przytomność. Pomoc nadeszła na drugi dzień. Przetransportowano mnie do jakiejś wioski w górach. Tam na strychu leżał już mój kolega. Mimo opuchlizny zestawiono mi nogę na żywca, z bólu znowu zemdlałem. Moim "lekarzem" był człowiek zwany Mani Padre. Po odzyskaniu przytomności napojono mnie i nakarmiono. Ci włoscy górale nie bali się Niemców tak jak Włosi z nizin. Mówili też nieźle po niemiecku. Zresztą, byli sąsiadami Tyrolczyków.

***

     To było we Francji. W kilku postanowiliśmy uciec z niemieckiego wojska. Wiedzieliśmy, że u podnóża góry jest zgrupowanie partyzantów. Kiedyś, pełniąc wartę, umówiliśmy się, że przejdziemy do nich. Tak też zrobiliśmy. Francuzi natychmiast nas wykorzystali jako przewodników. Po akcji, zamiast  kierować nas do polskich oddziałów, wzięli nas... do niewoli, razem z Niemcami. Na szczęście jakiś niemiecki lekarz przekazał list do konsulatu polskiego. Tymczasem Niemcy chcieli Polaków zlinczować. Trzymaliśmy się razem, żeby się obronić. List dotarł i przysłano polskiego oficera. Byliśmy uratowani.

***

     W 1944 r. Antek dostał powołanie do Wehrmachtu. Pierwszą myślą była ucieczka do lasu. Był już umówiony z innymi chłopakami, którzy też otrzymali powołanie. Potem przyszła refleksja: a co z rodzinami? Pociechą był "Konrad Wallenrod", którego czytali w ramach latającej polskiej biblioteczki. Przecież Niemcom można szkodzić, będąc wśród nich. Na peronie prócz zapłakanych rodzin byli SS-mani, SA-mani, Schupo i tajniacy. Ale oni podlegali już wojsku i nie bali się mówić po polsku. Pociąg powoli ruszył. Najpierw była cisza, lecz po chwili cały pociąg, od pierwszego do ostatniego wagonu, śpiewał "Boże, coś Polskę...".

     Dopiero pod koniec wojny nadarzyła się Antkowi okazja ucieczki. Oderwał się od oddziału i dał się "aresztować" włoskim partyzantom. Dołączyli inni Polacy. Byli ciągle w niemieckich mundurach, więc zdobyli gdzieś trochę białego i czerwonego fiszbinu i tak jak umieli, ponaszywali na mundurach polskie barwy narodowe. Niebawem zostali zatrzymani przez Amerykanów i odstawieni do Livorno, potem do Iolandy, gdzie był przejściowy obóz dla Polaków z niemieckiego wojska. "Do rozpaczy doprowadziła nas wiadomość o zakończeniu wojny. Przecież chcieliśmy się Niemcom odpłacić. Niektórzy z nas dostali ataku histerii. Pocieszano nas, że przecież uderzymy jeszcze na Japonię"– wspominał po latach Antoni Górski.

3. Jeńcy niemieccy wzięci do niewoli po upadku Akwizgranu. Październik 1944 roku. 

***

Jan Gazur ze Śląska Cieszyńskiego został wcielony do Wehrmachtu w 1943 roku i znalazł się pod Monte Cassino jako członek drużyny cekaem. Ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że po drugiej stronie frontu znajdują się Polacy, wykorzystał dogodną sytuację, przyczaił się i ujawnił przed nadciagającymi żołnierzami 2. Korpusu Polskiego. Jeszcze w niemieckim mundurze, ale już w polskich szeregach, wziął udział w przeciwnatarciu, a potem odesłano go na tyły. Wspominał później:  

     Dotarliśmy do głównego punktu opatrunkowego, gdzie był również dowódca batalionu major Baczkowski. Kilku żołnierzy sięgnęło po broń na widok "Niemca" bez eskorty wśród własnych rannych. Więc ja, już po raz drugi, wołałem: "Nie strzylejcie, jo je Polok!". Otoczyli mnie i zaczęli pytać o życie w okupowanej Polsce, czym kto miał, tym mnie częstował, ktoś nawet wcisnął mi do ręki jakieś pieniądze.

4. Karta korespondencyjna z obozu jenieckiego w Belgii. Nazwisko dość swojskie, adres odbiorcy to Kotzenau czyli dzisiejszy Chocianów w województwie dolnośląskim.   

     Z głównego punktu opatrunkowego zostałem wysłany do dowództwa Brygady Strzelców Karpackich, gdzie przesłuchiwał mnie dowódca, podpułkownik Jan Lachowicz. Najpierw spytał: "Jesteście ranny?". Odpowiedziałem "Nie". On na to: "A wiecie, jak wyglądacie?". Podano mi lusterko. Całą twarz miałem umazaną we krwi. Do siedziby dowództwa przyszedł wtedy Melchior Wańkowicz, korespondent w stopniu porucznika. Zauważyłem, że na naramienniku oprócz naszywki "Poland" miał też naszywkę "War korespondent". Rozmawiał ze mną chwilę, a potem zrobił zdjęcie. Wciąż budziłem sensację. Także wielu żołnierzy przychodziło popatrzeć na Niemca.

***

Jednym z żołnierzy, który zdezerterował z szeregów niemieckiej armii był 18-letni Ślązak Stanisław Kostka (jego ojciec podczas wcześniej wojny służył w armii kajzera). Polak to wspominał swoją ucieczkę:  

     Wraz z moim towarzyszem uciekaliśmy przez pola. Doszliśmy do drogi. Tam, niestety, trafiliśmy na Niemców.[...] Jeden z żołnierzy pyta się, co tu robimy. [...] Powiedziałem mu, że dostałem rozkaz odwrotu, ale nie wiem dokąd. Niemiec oburzył się. Powiedział, że czeka mnie sąd wojskowy i wyrok za dezercję (rozstrzelanie), gdyż za daleko uciekłem. Na szczęście posypała się amerykańska amunicja, co odwróciło ich uwagę. Udało mi się wskoczyć do pobliskich krzaków i odczołgałem się trochę od tego miejsca.

     Nie tylko ja się ukrywałem. Był tam jeszcze inny niemiecki żołnierz. Razem doszliśmy do wsi, gdzie znajdowały się "nasze" wojska. Mój towarzysz spytał się, czy nie wiedzą, gdzie jest oddział 28., żołnierz wskazał mu palcem. Poszedłem z nim. Okazało się, że był tam jego oddział, no więc pytam się, czy jest tu gdzieś może 26. Okazało się, że był. Dowódca nie był w dobrym nastroju, wiedział, że próbowałem uciec…

5. Siły niemieckie poddają się Kanadyjczykom pod Saint-Lambert-sur-Dive we Francji. Sierpień 1944 roku. 

     Rano, był to 7 stycznia 1945 roku, było już spokojnie. Dostaliśmy rozkaz, by iść do walki. Schowaliśmy się w pobliskim lesie. Dostaliśmy rozkaz do okopania się, po dwóch. Akurat trafiłem na Ślązaka z Lipin. Wykopaliśmy sobie dół głęboki na ponad metr i czekaliśmy. (…) Dostaliśmy rozkaz odwrotu. Mówię Józkowi (bo tak miał na imię), że nie uciekamy. Nie był pewny co do tego, ale został. Na końcu uciekał inny z głównodowodzących. Zaczął na nas wrzeszczeć, dlaczego nie uciekamy, zostaniemy oskarżeni o dezercję. Powiedziałem mu, że dostaliśmy rozkaz uciekać ostatni. Uwierzył i uciekł.

     Zrobiło się cicho. Już nie było wyjścia, tylko poddać się, choć przecież to miałem zamiar cały czas zrobić. Pojawił się jednak moment zwątpienia. Józek namawiał mnie jeszcze na odwrót, ale odmówiłem. Nadjechały amerykańskie czołgi. (…) Nas cały czas mieli na muszce i zaprowadzili do baraków. Było to chyba na granicy francuskiej. Pewnego razu na apelu jakiś oficer kazał, a raczej dał prawo wyboru: Kto się czuje Polakiem, niech wystąpi.

***

Jak wyżej wspomniano, trzy pierwsze grupy Volkslisty wiązały się z obowiązkiem służby wojskowej w Wehrmachcie. Jednak w miarę pogarszania się sytuacji wojennej w III Rzeszy i potrzebie pozyskania maksymalnej liczby żołnierzy, przepisy te były liberalizowane i rozciągnięto je także na IV grupę. Sytuacja taka spotkała u schyłku wojny młodego, wówczas 17-letniego Ślązaka o imieniu Tadeusz, syna uczestnika III Powstania Śląskiego, którego wspomnienia przytacza Mateusz Paszenda w swojej pracy zatytułowanej: "Codzienność wojenna i powojenna Górnego Śląska w pamięci najstarszych mieszkańców". Pan Tadeusz tak opisał swoją krótką służbę w Wehrmachcie:  

     Ja też jeszcze przeżyłem przygodę w 1945 roku, po prostu Niemcy szukali żołnierzy. Tych, co jeszcze nie zdążyli wcielić do Wehrmachtu, to przyszedł rozkaz pewnego dnia. Wszyscy wstawić się w szkole w Wodzisławiu Śląskim w liceum, teraz ona istniała już przed wojną. Tam mieliśmy się wstawić, a ja popełniłem błąd, bo mogłem się nie wstawić, cholera, ale też mieli strach, że jak nie przyjdę to. Tam nas zebrali i kazali maszerować na dworzec, nazwiska przeczytali co i jak, a jak my szli na dworzec, to śpiewaliśmy po polsku: "wojenko, wojenko", a ci eskortujący żołnierze z Wehrmachtu nie reagowali – pieprzyli.

     I nas zawieźli do Brna, jeszcze za Brno i tam był taki "Weltedigungs Lager" (…) dla Hitlerjugend, no i myśmy tam byli przez parę dni i tych, co byli zdolni, to mój kolega już dostał ten Wehrpass [przepustkę] i już miał jechać do Opola. A my kombinowaliśmy, jakby stąd uciec, pewnego dnia 3 uciekło synków przez okienko w łazience, szło się wydostać no i następnego dnia też postanowiłem uciec, ale tego dnia, co tak pomyślało, było o wiele więcej i tam był taki w obozie, co pilnował dyscypliny "Stubenältester"  - przełożony izby.

6. Obóz niemieckich jeńców wojennych nadzorowany przez Amerykanów gdzieś w Niemczech. Wedle oryginalnego opisu miało przebywać w nim 160 tys. ludzi. Kwiecień 1945 roku.  

     No i my wszyscy uciekliśmy, przyjechaliśmy do Brna, a oni tam na dworcu czekali na nas, już wiedzieli, no i zbiórka, zaprowadzili nas do pomieszczenia na stacji kolejowej. A my dostaliśmy takie bindy z "hakenkreutzem" [opaska ze swastyką] i jakieś mundury. No i my, idąc na stację, zakopali tam niektórzy te opaski, ale ja tego nie zakopałem i dałem do kieszeni, ale bluzę zakopałem i tam kazali nam te bluzy założyć. Ci, co nie mieli, to w pysk, w tym ja.  

     Maszerować z powrotem do pociągu, a zanim myśmy z powrotem wsiedli, to kazali nam kopać w tym śniegu i szukać tego, czołgać się. Potem sąd urządzili nad nami, czworobok ustawili i tam było dużo takich Niemców prawdziwych i pełno ich tam też było i ci, co uciekli, musieli biec, a oni w tym czworoboku mieli prawo nas bić. Jak ja raz dostałem taki cios, to mi się gwiazdki zaświeciły, ale dalej biegłem, pomyślałem, przewrócę się, ale jak się przewrócę, to by mnie skopali, ale jakoś udało się.

     Opuchnięty i obity, a mój kolega z Jedłownika, on był cwany, dostał i od razu się przewrócił i niby zemdlał i takich nie bili, a myśmy dalej lecieli. To trwało około 30 minut. Najpierw była przemowa, niektórzy się śmiali tam, a ten Niemiec powiedział, że jeszcze wam się odechce tego śmiania, no i tak było. Potem nas zamknęli i tydzień siedzieliśmy, potem zbiórka no i jedziemy w kierunku Opola, niby tam front, no i byliśmy potrzebni. 

7. Czarnoskóry żołnierz amerykańskiej 12. Dywizji Pancernej pilnuje niemieckich jeńców. Kwiecień 1945 roku.  

     Jak my dojechaliśmy do Troppau do Opawy, staliśmy tam i taki Antek kolega, leć na stację zapytać, gdzie ten pociąg jedzie. On pobiegł się zapytać i jechał przez Chałupki do Bogumina, czyli dobra trasa na Wodzisław i kombinowałem, leć po bilety, bo nie mam dokumentów, więc jak też nie masz dokumentów ani biletów, to by się podpadło, od razu mógłbyś zostać szpiegiem. Antek kupił te bilety i przeskoczyliśmy do tego pociągu, niektórzy ci chłopcy to widzieli, się śmiali z nas, że złapią, ale nie robili nam kłopotu.

     No i pociąg ruszył, i konduktor przyszedł, bilet mu dałem i  w porządku, w Chałupkach wyszliśmy, bo w Boguminie to broń Boże, tam było pełno patroli. No i w Chałupkach zaczekaliśmy na pociąg, co jedzie do Wodzisławia i byliśmy w Czyżowicach, powiedziałem: "Antek, wysiadamy", bo w Wodzisławiu nie mogłem. Jeszcze by jakoś rozpoznali. W Czyżowicach wysiadłem i polami do Jedłownika i tak zrobiłem, idę, a tam wojsko stacjonuje i nagle: "Halt" wartownik, a ja refleks miałem taki, że powiedziałem: "idzie chłopak", przyjął to jako dobrą monetę i puścił. Po niemiecku trochę umiałem, bo 3 klasy niemieckiej szkoły skończyłem i w tej szkole był taki kierownik szkoły Bajerok, pieroński hitlerowiec i wrzeszczał, że wszystkie polskie imiona mają zniknąć.  

***

W 2. Korpusie Polskim żołnierzy, którzy służyli wcześniej w Wehrmachcie, nazywano "kesselringowcami", od nazwiska głównodowodzącego wojsk niemieckich we Włoszech. Ciekawą, a jednocześnie dość zabawną sytuację z udziałem jednego z nich przytoczył w rozmowie z porucznikiem doktorem Adamem Majewskim kapral Zygmunt Pytel z 3. Batalionu Strzelców Karpackich:

     (…) byłem trzy dni temu w brygadzie i załatwiałem jedną sprawę w kancelarii, a tu wchodzi taki "kesselringowiec" z tupotem, wyciąga rękę do góry i krzyczy: heil! Nie zdążył dodać Hitler, bo wszystka wiara w kancelarii jak nie ryknie śmiechem. Biedaczek zaczerwienił się jak panna. Stanął wyprężony jak struna i nie wiedział, co ma mówić, łzy miał w oczach. Nie miał więcej jak dziewiętnaście lat. W końcu żal nam się go zrobiło. Kapitan do niego podszedł, poklepał go po plecach i powiedział:

     - Nie martw się, chłopie, to zejdzie z ciebie, jak zła skóra z węża.

 ***

Źródła fotografii:

  1. Domena publiczna. 
  2. Domena publiczna.
  3. Domena publiczna.
  4. Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0.
  5. Domena publiczna. 
  6. Domena publiczna.
  7. Domena publiczna. 

Bibliografia:

  • Kornelia Banaś: Za Polskę, za Niemcy, "Biuletyn IPN" 2002, nr 8-9.        
  • Ryszard Kaczmarek: Polacy w Wehrmachcie, Kraków 2010.
  • Adam Majewski: Wojna, ludzie i medycyna, Lublin 1972.
  • Czesław Łuczak: Polska i Polacy w drugiej wojnie światowej, Poznań 1993.
  • Mateusz Paszenda: Codzienność wojenna i powojenna Górnego Śląska w pamięci najstarszych mieszkańców, Lyski 2023.    
  • Piotr Szubarczyk: "Malgré-nous" – żołnierze mimo woli, "Biuletyn IPN" 2006, nr 8-9.
  • Zbiorowe: Okupowana Polska w liczbach, Warszawa 2022.
Tekst powstał m.in. na podstawie książki Mateusza Paszendy "Codzienność wojenna i powojenna Górnego Śląska w pamięci najstarszych mieszkańców". Jest to dobry kawałek lokalnej historii, który serdecznie polecam. 



Komentarze