Rzeź na Zatoce Lubeckiej. Dramatyczne wspomnienia polskiego więźnia z niemieckiego statku śmierci

Pod koniec II wojny światowej niemieckie władze w obliczu zbliżających się ze wschodu i zachodu wojsk alianckich podjęły decyzję ewakuacji w głąb kraju tysięcy więźniów obozów koncentracyjnych. Wielu z tych ludzi, wyczerpanych nieludzkimi warunkami w obozach, poniosło śmierć już w trakcie ewakuacji. Ponad 7 tys. więźniów zginęło w ostatnich dniach konfliktu na niemieckich statkach zbombardowanych przez brytyjskie lotnictwo w Zatoce Lubeckiej.

Niemieckie statki-więzienia

Więźniów obozu w Neuengamme koło Hamburga, z których większość stanowili ewakuowani z Auschwitz, na skutek podejścia oddziałów brytyjskich przewieziono koleją w ostatniej dekadzie kwietnia 1945 roku do portu Neustadt in Holstein, położonego nad Zatoką Lubecką. Zamierzano zaokrętować ich tam na cztery statki. Ostatecznie na trzech z nich: "Thielbeku", "Athenie" i "Cap Arconie" znalazło się około 10 tys. więźniów, z których na skutek przepełnienia pomieszczeń, niedostatecznego wyżywienia i fizycznego wyczerpania codziennie umierało po kilkudziesięciu.  

1. "Cap Arcona" przed wojną. 

Koncentracja niemieckich jednostek morskich nie uszła uwadze brytyjskiemu rozpoznaniu lotniczemu. Brytyjscy sztabowcy byli przeświadczeni, że Niemcy właśnie formują konwój, który miał przewieźć żołnierzy do Dani lub Norwegii, gdzie dalej mogliby kontynuować walkę. Wprawdzie do RAF-u dotarła od Szwedzkiego Czerwonego Krzyża informacja, że na statkach są przetrzymywani więźniowe obozów koncentracyjnych, ale utknęła gdzieś na niższych szczeblach administracji Królewskich Sił Powietrznych.  

Alianci postanowili przy pomocy lotnictwa unieszkodliwić "konwój". Zadanie to otrzymały dwie grupy lotnictwa taktycznego, uzbrojone w myśliwce bombardujące Hawker Typhoon. Jednak chcąc uniknąć niepotrzebnych ofiar, 2 maja alianckie dowództwo otwartym tekstem wydało rozkaz, aby wszystkie znajdujące się na morzu niemieckie jednostki pływające zawinęły do południa dnia następnego do najbliższego portu, gdzie gwarantowano im bezpieczeństwo. W innym razie miały zostać zbombardowane. Rozkaz ten dotyczył także wspomnianych, zamienionych na więzienia statków, stojących na redzie Neustadt in Holstein. Polecenie to zostało przez Niemców zignorowane.

2. Formacja Typhoonów RAF. 

Dramat w Zatoce Lubeckiej

Krótko po godzinie 14.00 3 maja 1945 roku dziewięć Typhoonów uzbrojonych w działka oraz podwieszone bomby i rakiety zaatakowały stojące na redzie portu statki. Na dużym eks-liniowcu pasażerskim "Cap Arcona" przetrzymywano wówczas 4717 więźniów. Jednym z nich był Polak Marian Socha, który tak wspominał dramat, jaki się wtedy rozegrał:      

     Samoloty przyszły niespodziewanie w samo południe. Dwa lśniące, srebrzyste ptaki zatoczyły duże koło. Potem mniejsze, jeszcze mniejsze… i posypały się bomby. Nie pomogło wywieszenie białej bandery. Pierwszy dostał „Thielbeck”. Ugodzony w sam środek kadłuba zgiął się wpół jak raniony zwierz. Wkrótce znikł pod wodą zostawiając na powierzchni mrowie głów. Żegnaliśmy towarzyszy okrzykami przerażenia. To niemożliwe! To straszna pomyłka. Samoloty niczym kruki krążyły teraz nad nami. Granatowe, białe i czerwone koła były aż nadto wyraźne. Ratunku! To pomyłka!

     Nowa porcja bomb!

     Wielki statek nawet nie drgnął, gdy kilka śmiercionośnych bomb ugrzęzło w jego cielsku. Stał jak poprzednio. Warkot samolotów powoli się oddalał i wreszcie ucichł. Odezwały się natomiast salwy z maszynowych pistoletów. Zrazu pojedyncze, potem coraz gęstsze. To SS-mani ubrani już w pasy ratunkowe strzelali na prawo i lewo w cisnący się na górne pokłady statku tłum. Walka szła o prawo do szalup. Wąskie, strome schody sprzyjały przerażonym SS-manom. Stosy trupów zawaliły wyjścia. Więźniowie w dolnych pomieszczeniach statku zrozumieli, że nie tędy droga.

3. Płonąca po ataku "Cap Arcona". 

     Żadna z szalup nie utrzymała się na wodzie. Spuszczane w pospiechu spadały do wody wysypując hitlerowców do morza między ciżbę pływających, oszalałych ze strachu ludzi. Pasy ratunkowe rwały się na strzępy a ich właściciele szli na dno razem z dziesiątkami szukających ratunku ludzi.

     Tymczasem na dolnych pokładach "Cap Arcony" ogień szalał na dobre. Kłęby czarnego dymu zaczęły zapełniać i górne pokłady. Na wpół obłąkani, przerażeni tragicznym położeniem więźniowie wybijali czym się dało iluminatory, przez każdą szczelinę pchali się do morza. Byli także i tacy, którzy apatycznie ginęli w płomieniach. Poprzez nieopisany zgiełk, przeraźliwie krzyki, podobne raczej do wycia rozszalałych zwierząt, poprzez mieszaninę trzasków pękających pod wpływem gorąca drewnianych części statku, przebił się znowu głos lotniczych silników. To wracały samoloty. Zapewne po to, aby stwierdzić, czy dobrze spełniły swe okrutne zadanie. Nikt już jednak nie zwracał na nie uwagi. Kto był jeszcze żywy, spoglądał na czerniejącą w dali wąską nitkę brzegu i… szukał miejsca w morzu.

     Tymczasem morze jakby zagniewane i wzburzone zaszłymi wypadkami pokrywało się coraz większymi falami. Na niebie pojawiły się gęste, szare chmury. Zrobiło się zimniej. Padał grad.

W tym potwornym nieszczęściu los się jednak do Mariana Sochy uśmiechnął:

     Równo, raz… dwa… - dygocąc z zimna i przerażenia powtarzaliśmy bezwiednie, chcąc w ten sposób pomóc sobie i wiosłującym.

     Oddałem małe krótkie wiosło. Prawa ręka ociekała krwią. Zbyt mocno trzymałem się liny, po której zsunąłem się z górnego pokładu statku do morza. Prosto w tę kwadratową koję. Zbryzgany zimną falą, przylepiłem się całym ciałem do brezentowego boksu.

     Znajdowaliśmy się po drugiej stronie palącego się statku. Po tamtej wrzała walka o wszystko, co było zdolne utrzymać się na powierzchni morza. My płynęliśmy w odwrotnym kierunku – na pełne morze. Żar bijący od palącego się statku mieszał się chłodem morskich otchłani. Siedzieliśmy okrakiem, zanurzeni prawie po pas w lodowatej zimnej wodzie.

     Było nas pięciu. Umieściliśmy się po rogach, piątego posadziliśmy w środku na rozpiętej wewnątrz brezentowej siatce. Półnagi Holender trzymał mocno jedno wiosło. Drugie przejął ode mnie chłopak wyglądający najwyżej na piętnaście lat, o semickim wyglądzie twarzy ze spokojnymi, prawie dziecinnymi oczyma. Ten w środku skamlał "Kameraden, wir wollen doch leben – schnell, schnell!!"*. Nie miał na sobie pasiaków. Zresztą tym razem nikt personaliów nie sprawdzał. Przerażeni tym co sie stało, siedzieliśmy w milczeniu trzęsąc się z zimna. Łączyło nas jedno. Wspólnie przeżyte chwile i nadzieja na ocalenie.

5. Parowiec "Thielbek" przed wojną. 

     Mimo naszych usiłowań, obracaliśmy się w kółko. Widziany z dali blask palącej się "Cap Arcony" ukazywał się nam raz z lewej, raz z prawej strony. Na dobitkę zdawało się nam, że nasza koja zanurza się coraz bardziej.

     Nagle usłyszeliśmy wołanie o pomoc. Przestaliśmy wiosłować. Nie wahaliśmy się długo. Za chwilę parę rąk wyciągnęło zanurzony w wodzie czworobok zsiniałego z zimna towarzysza niedoli.

     - Spasibo – szepnął. Był nagi, posmarowany czymś tłustym. Ktoś zdjął marynarkę z żółtymi oznaczeniami lagrowymi. Powędrowała na jego zsiniałe plecy.

     Przed nami płynął drugi rozbitek. Ten nie wołał pomocy. Ubrany był w pas ratunkowy z wysokim kołnierzem. Na głowie miał czapkę marynarską. Płynął w nieco innym kierunku.  Oddalał się od nas. Wiosłowaliśmy dalej.

W pewnym momencie rozbitkom wydawało się, że nadchodzi tak upragniony ratunek:

     Nagle jednostajny szum morza zmieszał się z warkotem motorów. Serca nabrzmiały otuchą. Tym razem nie samoloty. Idzie pomoc – pomyśleliśmy. Wypatrywaliśmy oczy. Ścigacz hitlerowski – przyszedł szybciej niż spodziewaliśmy się. Rozpacz ścisnęła nas za gardło. To już naprawdę koniec. Zbliżył się do nas na tyle, że widać było wyraźnie sylwetki ludzi na jego pokładzie. Potem podpłynął po "tamtego". Przerzucona przez burtę drabinka ułatwiła mu wejście na pokład.

     Ale cóż to? Po tej samej drabinie wspina się jeszcze jeden, ale bez pasa ratunkowego. Ociekający wodą, w szarej przylegającej do ciała koszuli. Już chwyta za poręcz, przechodzi przez burtę i nagle… z rozkrzyżowanymi rękoma odpada od metalowego kadłuba. Leci przez moment w powietrzu i znika na zawsze w falach. Odezwała się broń pokładowa. Siekło gdzieś po grzbiecie fal.

     Ścigacz odpłynął. Staliśmy w miejscu. Ręce nasze zastygły w ruchu. Po co wracać na brzeg  - …skoro spotka nas tam podobne przyjęcie. Jeszcze chwilę trwaliśmy w bezczynności. A potem prawie z wściekłością, która dodawała nam sił, odpychaliśmy wodę rękoma, wiosłami, czym się dało. Musimy żyć.

     Kiedy następnego dnia dobiliśmy na wpół martwi do lądu, całe wybrzeże Zatoki Lubeckiej było już w rękach wojsk alianckich. Byliśmy uratowani.

5. Trzecim zatopionym w ataku statkiem był eks-liniowiec pasażerski "Deutschland". Na zdjęciu statek w okresie przedwojennym. 

Bilans zbrodni

Łącznie tego dnia w wyniku czterech alianckich nalotów zatonęły trzy statki: "Cap Arcona" , "Thielbek" i "Deutschland" - na tym ostatnim nie było więźniów. "Athen" szczęśliwym zbiegiem okoliczności tuż przed nalotem zawinął do portu, dzięki czemu uniknął zagłady. Na zatopionych jednostkach zginęło łącznie około 7600 ludzi w tym około 7150 więźniów. Ich śmierć była zarówno bezpośrednim wynikiem ataków powietrznych, jak i później z powodu wyczerpania w morzu oraz mordów dokonywanych przez strażników i marynarzy podczas prób panicznej ewakuacji z idących na dno jednostek. Także już na brzegu bezbronnych i przerażonych rozbitków wyłapywali i zabijali nawet mieszkańcy miasta oraz członkowie Hitlerjugend. Do znajdujących się w wodzie ludzi strzelały też alianckie myśliwce. Wysłane z Neustadt in Holstein patrolowce Kriegsmarine ratowały tylko niemieckich strażników i marynarzy, których łatwo było zidentyfikować po mundurach.

6. Pomnik ofiar tragedii z 3 maja 1945 roku, ustawiony w Neustadt in Holstein.

Z więźniów "Cap Arcony" ocalało około 350 osób  w tym około 90 Polaków. Ludzkie szczątki ofiar tej tragedii znajdowano na wybrzeżu Zatoki Lubeckiej jeszcze w latach 70-tych dwudziestego wieku. Pół godziny po ostatnim ataku Typhoonów na rogatkach Neustadt in Holstein pojawiły się brytyjskie czołówki pancerne…     

*Towarzysze, chcemy żyć – szybko, szybko!

***

Źródła fotografii:   

  1. Domena publiczna.
  2. Domena publiczna.
  3. Domena publiczna.
  4. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0. 
  5. Domena publiczna.
  6. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0.

Bibliografia:

  • Tadeusz M. Gelewski: Zbrodnie wojenne na morzu w drugiej wojnie światowej, Gdańsk 1976.
  • Rafał Mariusz Kaczmarek: Tragedia na Zatoce Neustadt, "Morze Statki i Okręty" 2015, nr 3.
  • Jerzy Pertek: Pod obcymi banderami, Poznań 1984.     
  • Marian Socha: Cap Arcona, "Morze" 1960, nr 5.  

Komentarze