Bieszczadzkim szlakiem spod sowieckiej okupacji. Wspomnienia lwowskiego "Białego kuriera"

Byli garstką polskich harcerzy z okolic Lwowa, którzy narażając życie przeprowadzali spod sowieckiej okupacji przez "zieloną granicę" ludzi, zagrożonych bolszewickimi represjami lub pragnących opuścić za wszelką cenę "czerwony raj" i dostać się do Wojska Polskiego we Francji. Zdecydowanie za mało dziś przypomina się ich postacie...

Nazywano ich "Białymi kurierami", ponieważ rozwinęli swoją działalność podczas mroźnej i śnieżnej zimy przełomu 1939/40 roku. Aby wtopić się w tło i uniknąć wykrycia przez sowieckie patrole graniczne i enkawudzistów przywdziewali wówczas często białe kombinezony narciarskie. Ich trasy kurierskie wiodły ze Lwowa i okolicznych miejscowości przez Bieszczady, węgierską granicę i miasta: Munkacz, Miskolc, Debreczyn, Nyiregyhaza, Debreczyn do Budapesztu, gdzie znajdowały się polskie bazy przerzutowe na Zachód. Każdy kurier składał przysięgę Ojczyźnie, otrzymywał pseudonim i fałszywe dokumenty.     

1. Bieszczady Turczańskie - Jasienica Zamkowa, województwo lwowskie. 

Główne zadania

Do zadań "Białych kurierów", poza przerzutem tzw. "turystów Sikorskiego", należało także przekazywanie w obie strony informacji, zazwyczaj zapamiętanych, a nie zapisanych, przenoszenie poczty, pieniędzy, wiadomości – przeczytanych i zasłyszanych. Do sterroryzowanego przez bolszewików Lwowa przemycali numery paryskiego "Głosu Polskiego".

Przeprawa przez góry nie była prosta, zwłaszcza gdy ludzie, których prowadzili, nie byli doświadczonymi piechurami. Była to trasa niebezpieczna, a główne zagrożenie pochodziło nie od sowieckich patroli, ale od licznych donosicieli, przeważnie skomunizowanych Żydów i Ukraińców, którzy, jak wspominał Tadeusz Chciuk, legendarny kurier ZWZ: "aż ziali nienawiścią do Polski i Polaków".  

2. Najsławniejszym "Białym kurierem" był Tadeusz Chciuk-Celt.

Poczta kurierska kursowała przez węgierską granicę z okupowaną przez bolszewików częścią Polski co dwa tygodnie. Meldunki, raporty czy rozkazy były szyfrowane. Ponadto, aby zmniejszyć ich objętość, fotografowano je na błonach małoobrazkowych, które dodatkowo poddawano obróbce chemicznej, aby stały się nieczytelne dla niewtajemniczonych. Dla zidentyfikowania wiarygodności punktów odbioru poczty tzw. melin, posługiwano się trójczłonowym weryfikatorem: hasło, odzew i kontrodzew.

Kierunek Węgry

Jedną z takich dramatycznych wypraw kurierskich, na którą udał się wraz z żoną, wspominał Zbigniew Janicki, ps. "Panisko", który często przemierzał trasę miedzy Lwowem, Drohobyczem a Węgrami:

     Bez żadnych przeszkód dotarliśmy do naszego punktu w Borysławiu, czyli do dawnej stacji Hubicze, gdzie Zbyszek Wukina był zawiadowcą. Zostawiwszy rewolwery i – po ustaleniu, że się tam znowu wszyscy trzej rano 15 kwietnia spotkamy, aby wyruszyć w drogę powrotną na Węgry – rozjechaliśmy się pociągami tego samego wieczoru, każdy w swoją stronę.

     Jeśli chodzi o moje zadanie, miałem oddać materiał z Budapesztu i zabrać meldunki (i odpowiedzi) z punktów naszego Podziemia: w Drohobyczu, w Stryju, we Lwowie, w Tarnopolu i Stanisławowie. W każdej z tej miejscowości czekałem na meldunki 24-48 godzin, z wyjątkiem Drohobycza, gdzie umówiliśmy się, że meldunek odbiorę jako ostatni, czyli 14 kwietnia, w drodze powrotnej na Węgry.

     (…) wieczorem 16 kwietnia podążyliśmy w dalszą drogę. W umówionym miejscu, poza Malmanstalem, spotkaliśmy mego starszego brata, Genka z żoną Helą, Wilka Różyckiego i jego kuzyna Mietka oraz Barszcza, nauczyciela szkoły technicznej w Drohobyczu. W ten sposób nasza grupa wzrosła do dwudziestu trzech osób, w tym trzy kobiety. Droga na Węgry, od tego miejsca, trwała aż pięć nocy i w ciągu tego czasu tylko przez jeden dzień odpoczywaliśmy pod dachem, to jest na strychu w stodole, na naszym punkcie koło Zawadki. Resztę dni spędziliśmy pod gołym niebem, ukrywając się w krzakach. Droga była bardzo uciążliwa ze względu na głęboki, rozmokły śnieg na północnych stokach gór. Poza tym zabrakło nam prowiantów, tak że w ostatnim dniu nasz cały posiłek stanowił jeden pieczony ziemniak na osobę.

3. Zima w Bieszczadach w roku 1940 była bardzo śnieżna i mroźna. 

     Nad ranem, 20 kwietnia, dotarliśmy do ostatniego wzgórza przed wsią Iwaszkowce, gdzie, po drugiej stronie rzeki na szczycie następnego łańcucha gór, była granica węgierska. Gdy tylko się rozwidniło, stwierdziliśmy ze zgrozą, że Stryj był nie do przebycia. Zostawała tylko możliwość przejścia przez jedyny w tym rejonie most, na dole wsi. Byliśmy przekonani, z uwagi na bliskość granicy, że musiał on być w nocy obsadzony przez bolszewików. Około północy tego wieczoru, grupkami po trzech, w pewnych odległościach, zeszliśmy cichaczem w dół mostu. Skokami szybko przekroczyliśmy  go i udaliśmy się w górę rzeki. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy wspinać się na górę.

     Szedłem pierwszy i osiągnąwszy już prawie połowę drogi, zacząłem w myślach dziękować Bogu za opiekę nad nami – gdy nagle rozległy się huki wystrzałów i okropny wrzask bolszewików: "Pastoj, job twoju mat’…", z odległości ok. 50 m powyżej mnie. Czołgając się po ziemi, zacząłem strzelać do bolszewików, celując w punkty skąd świetlne  pociski wychodziły. W tej sytuacji przyszli mi z pomocą trzej członkowie naszej grupy, którzy doczołgali się na moją wysokość i razem, w cztery rewolwery, prażyliśmy w stronę bolszewików. Wymiana strzałów trwała około 30 minut, gdy nagle wszystko ucichło i tamci gdzieś zniknęli. Nastąpiło to w szczęśliwym dla nas momencie, bo nasza amunicja była już prawie zupełnie wyczerpana. Mnie z 64 pocisków zostały tylko dwa.

     Epilog tej potyczki był taki, że władze węgierskie zatrzymały nas na miejscu przez 8 dni, gdyż bolszewicy – oficjalną notą do rządu węgierskiego – zażądali wydania całej grupy, twierdząc, że ponieśli straty: czterech zabitych i trzech rannych.

     Ostatecznie Węgrzy odmówili wydania nas, lecz po ośmiu dniach odstawili nas wszystkich do karnego obozu koło Satoraljaujhely. To było 29 kwietnia i po spędzeniu tam tylko kilku godzin – po "rozglądnięciu się w terenie" – uciekłem, zabierając ze sobą Wołoszyna i Cesię. Bez większych komplikacji dojechaliśmy pociągiem do Budapesztu; wieczorem 30 kwietnia zameldowaliśmy się w poselstwie na Vaci-utca.   

 Było ich niewielu

"Białych kurierów" było łącznie około trzydziestu. Ich działalność ustała po deportacjach ludności polskiej w głąb Związku Sowieckiego i klęsce Francji. Moskwa uszczelniła także granice i domagała się od Węgier w oficjalnych notach wydania uciekinierów, grożąc "poważnymi konsekwencjami", co w kilku przypadkach miało miejsce.

4. Głównym celem wypraw "Białych kurierów" był Budapeszt. Na fotografii miasto w 1942 roku.

Do końca wojny z tej grupy przetrwało kilka osób, reszta została zabita podczas akcji lub schwytana przez NKWD. Najmłodszy spośród kurierów, który dostał się w łapy bolszewickich czekistów, miał 15 lat i nazywał się Władysław Ossowski. Był harcerzem ze wsi Iwaszkowce w powiecie turczańskim. Postawiono mu zarzut szpiegostwa, za co otrzymał karę śmierci zmienioną na 30 lat ciężkich robót w łagrze. Trafił na północny Ural. Po uwolnieniu zamieszkał w Krasnojarsku, a do Polski wrócił dopiero w 1992 roku.

***

Źródła fotografii

  1. Narodowe Archiwum Cyfrowe.
  2. Domena publiczna.
  3. Narodowe Archiwum Cyfrowe.
  4. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0.

Bibliografia:

  • Marek Celt (Tadeusz Chciuk): Biali kurierzy, Dziekanów Leśny 2005.
  • Marcin Łukaszewski: Biały kurier, "Kombatant" 2002, nr 11. 
  • Norbert Wójtowicz: Cztery miesiące z życia "Salamandra", "Biuletyn IPN" 2007, nr 10-11. 

Komentarze