O jedzeniu nie było mowy, o załatwianiu potrzeb fizjologicznych również... Pierwsze godziny w niemieckim kobiecym obozie we wspomnieniach młodej Warszawianki
Oszołomienie, wszechogarniający strach, upokarzające zabiegi ginekologiczne… Polskie kobiety, które wywieziono do KL Ravensbrück po upadku Powstania Warszawskiego, zupełnie nie były przygotowane na los, jaki im zgotowali Niemcy.
Zofia Rogowska z d. Drabik urodziła się w Radomiu w 1912 roku. Była kobietą dobrze wykształconą, studiowała na Uniwersytecie Warszawskim oraz na wydziale farmaceutycznym Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Przez pewien czas pracowała w rodzinnym mieście w aptece przy Fabryce Broni. Następnie wraz z bratem Jerzym przeniosła się do Warszawy, gdzie zamieszkała na Żoliborzu w istniejącym do dziś Domu Spółdzielni Mieszkaniowej "Zimowe Leże" przy ulicy Słowackiego 27. W stolicy rodzeństwo zastał wybuch wojny i lata okupacji niemieckiej. W czasie Powstania zginął Jerzy, Zofia natomiast przeszła gehennę wypędzonej ludności cywilnej Warszawy i z końcem września 1944 roku, przez obóz przejściowy w Pruszkowie trafiła do obozu KL Ravensbrück jako więzień polityczny numer 76042.
1. Więźniarki KL Ravensbruck podczas pracy, rok 1939. |
KL Ravensbrück był pierwszym w nazistowskich Niemczech obozem koncentracyjnym SS zbudowanym od podstaw specjalnie z myślą o przetrzymywaniu w nim kobiet. Powstał w 1939 roku. Cieszył się szczególnie złą sławą wśród więźniarek: apele były tam mocno uciążliwe, praca bardzo wyczerpująca, kary surowe, przepisy wewnętrzne nadzwyczaj rygorystyczne. W utrzymywaniu dyscypliny miejscowi esesmani w znacznym stopniu polegali na psach wartowniczych. Heinrich Himmler był przeświadczony, że kobiety bardziej będą się bały agresywnych zwierząt niż bicia. Ponadto wśród personelu obozowego funkcje strażniczek pełniły kobiety, co było novum w formacji SS, kultywującej typowo męskie wartości. Już wkrótce kobiety-strażniczki brutalnością będą przewyższać mężczyzn. Te przeważnie młode, często ładne kobiety przy bliższym zetknięciu okazały się wcielonymi szatanami. Znęcanie się nad więźniarkami było ich pasją i posłannictwem życiowym – wspominała je jedna z więźniarek.
Do KL Ravensbrück od samego początku masowo zsyłano Polki. Pierwsze trafiły tam 2 listopada 1939 roku – pięć kobiet z Łodzi i Pabianic. Już w kwietniu 1940 roku polskie więźniarki stanowiły ponad 70% nowoprzybyłych kobiet. Polnische Schweine lub "brudne słowiańskie dziwki" – jak je tam powszechnie nazywano - otrzymywały niebieskoszare płócienne sukienki i pasiaste fartuchy z naszytym czerwonym trójkątem – symbolem więźnia politycznego. W kwietniu 1942 roku liczba uwięzionych tam kobiet wynosiła około 5800. Przywożono je już z całej Europy. Po upadku Powstania Warszawskiego, jesienią 1944 roku do obozu wywieziono w zatłoczonych, bydlęcych wagonach około 12 tys. więźniów z polskiej stolicy.
2. Autorka wspomnień Zofia Rogowska na fotografii w latach 50-tych. |
Zofia Rogowska na kartach swoich wspomnień, zatytułowanych "Wojenny pamiętnik. Zapiski z Powstania Warszawskiego i niemieckich obozów koncentracyjnych", które ukazały się w 2024 roku nakładem Wydawnictwa Replika, tak opisała pierwsze chwile w tym upiornym miejscu:
Musiała być późna godzina w
nocy, może dwunasta, może pierwsza, kiedy obudziło mnie zatrzymanie się pociągu
i donośny krzyk kolejarza albo eskortującego nas jednego z Niemców:
- Ravensbrück!
Początkowo nie dowierzałam
własnym uszom. Może się przesłyszałam? Może to podobna nazwa do Ravensbrück. To
nie może być Ravensbrück! To przecież ciężki obóz koncentracyjny dla kobiet, a
my nie jesteśmy zbrodniarkami, przestępczyniami politycznymi, tylko ewakuowaną
bezbronną ludnością, której zapewnili opiekę i zatrudnienie na lekkich
robotach. Obudziły się moje towarzyszki. Nieprzytomne, rozespane w pośpiechu
zbierały swoje manatki. Niemcy krzyczeli schrypniętymi głosami:
- Raus! Raus!
Tu już nie było przelewek.
Człowiek był całkiem w ich mocy. Na peronie panowały zupełne ciemności. Nie
widać było żadnej stacji, żadnych budynków, tylko ciemne zarośla, krzewy,
trotuar, szyny i mrowie czarnych, kobiecych postaci wysypujących się z równie
czarnych wagonów. W błyskawicznym tempie ustawili nas po pięć – dało się
słyszeć owo pamiętne:
- Zu fünf!
Panowało milczenie.
Trzymałyśmy się razem: pani Głębocka, Domagalska, Hanka, Basia, Ula, Anielcia i
ja. Siedem kobiet z naszego domu. Koło nas, skulonych i drżących w chłodzie,
kręcili się Niemcy-esesmani z ogromnymi wilczurami oraz szpicrutami w rękach.
Kazali nam iść. Ledwie uszłyśmy marszowym krokiem parę metrów, utwierdziłam się
w domysłach. W świetle esesmańskich ręcznych latarek elektrycznych, na
drewnianych koziołkach, jak zwykle przy peronie, widniał na wąskiej, drewnianej
tablicy czarny napis na białym tle: Ravensbrück.
3. Zachowane do dziś baraki obozu kobiecego KL Ravensbruck. |
Skurczyłam się w sobie.
Doznałam takiego uczucia, jakiego może doświadczyć pacjent, którego informują o
nieuleczalnej chorobie albo konieczności amputacji nogi czy ręki. Któż nie
wiedział, co to jest Ravensbrück? To najcięższy obóz dla kobiet, założony jeszcze
przed wojną. Byłyśmy kompletnie zdruzgotane, nie mogłyśmy rozmawiać nawet
szeptem. Poprowadzili nas drogą prostopadłą do peronu. Po lewej stronie rosły
drzewa i krzewy, w blasku latarni mignęła jakby siatka druciana ogradzająca
park. Po prawej nie można było zobaczyć nic. Wkrótce droga skręciła w lewo i
połączyła się z szerokim, brukowanym gościńcem. Nogi wykręcały mi się w nowych
korkowych pantofelkach na tych kocich łbach, Z lewej strony od wysokiej latarni
padało światło – już można było wyraźnie rozpoznać niesamowitych rozmiarów
bramę, tylko ta brama z czarnych, żelaznych prętów dominowała ponad wszystkim.
Była wysoka, prawie pod pierwsze piętro, i szeroka, szersza niż wierzeje od
stodoły. W szeregach zaległa cisza, jak przed złożeniem trumny do grobu na
cmentarzu.
O kilkanaście kroków przed bramą usytuowaną jakby w rogu kąta prostego zabudowań kazano nam się zatrzymać. Budynki, niby magazyny przylegały do niej z obu stron i gubiły się w mrokach nocy. Nad jednym wystawała drewniana wieża. Kilku Niemców przebiegło wzdłuż szeregów, coś krzyczeli. Rozkazali ustawić się równo piątkami i liczyli stojących w absolutnej ciszy. Nad nami rozciągało się ciemne, czarno-granatowe niebo usiane gwiazdami. Spojrzałam w górę… „Boże! Ty jesteś za tymi gwiazdami. Widzisz wszystko i wiesz wszystko. Wiesz, że ta brama otworzy się i zamknie dla wielu już na zawsze. Któż będzie tym szczęśliwcem, przed którym po długich może miesiącach cierpień radośnie otworzy się z powrotem?”
Oczekiwanie przed wejściem
było bardzo długą i trudną do zniesienia chwilą. Wreszcie któryś z Niemców
wydał komendę i oba skrzydła wrót powoli rozwarły się, jak tylko mogły
najszerzej, tak gościnnie nas zapraszały. Na lagrowym podwórku rozległy się
kroki. Minęłyśmy wartownię, kilkunastu Niemców przyglądało nam się bacznie
spode łba. Podwórko słabo oświetlała lampa umieszczona wysoko na słupie w
pobliżu bramy. Najpierw szło się jak gdyby przez gardziel do wnętrza Molocha. Z
prawej strony do wartowni przylegał drewniany, jak wszystkie tutaj, budynek –
to była łaźnia i rozbieralnia. Z lewej stał wąski, długi barak odróżniający się
nowością i schludnością od innych –
kasyno niemieckie dla starszyzny obozowej. W oknach bielały czystością firanki,
przed nimi rozpościerały się rabatki z kwiatami. Cały barak odgradzał od reszty
podwórza druciany płot. Na wprost był „rewir”, tj. szpital pokoje lekarzy,
gabinet dentystyczny, oczywiście nie dla häftlingów. Wszystkie pomieszczenia
mieściły się w jednakowych barakach. Dalej biegła prostopadła do bramy, długa
przez cały teren ulica, wysadzana nędznymi drzewkami, cienkimi i suchymi jak
mieszkanka obozu.
4. Plan obozu. |
Po drugiej stronie, naprzeciw
rewiru zaczynały się budynki häftlingów. W pierwszym z oknami wychodzącymi na
podwórze, mieszkała elita obozowa – kuracjuszki, które przebywały w tym
pensjonacie już po kilka lat, przeważnie pracownice kuchni. Były zorganizowane,
zadomowione, miały nawet w oknach firaneczki. Na rogu podwórka również
znajdowała się uliczka, na sąsiednim taka sama, idąca wzdłuż muru. Naprzeciw
kasyna stała schreibsztuba [biuro obozowe]. Tam mieściły się biura ewidencyjne.
Dalej był maleńki placyk w zaułku murów i kuchnia – największy budynek, a za
nią wieża z zegarem. Baraki spały, jakby wymarłe, nawet nie sprawiały
strasznego wrażenia. Zdawać by się mogło, że życie płynie tu równie spokojnie i
bezpiecznie. Kiedy wszystkie kobiety przestąpiły bramę i ustawiły się na
podwórku, po odczekaniu przeszło pół godziny poprowadzili nas do namiotu –
zeltu.
Było z pewnością po północy.
Szło się miedzy dziesiątkami jednakowych baraków, ciemnych, uśpionych. U nam
nakazano zupełną ciszę, co było zbędne, bo i tak nikomu nawet szept nie mógł
wydobyć się z gardła. Stanęłyśmy przed olbrzymim, kilkupiętrowym zeltem,
przypominającym ogromny, cyrkowy namiot. Wchodziłyśmy parami do wnętrza
oświetlonego słabym światłem elektrycznym pod stropem. Podłogę stanowiło ubite
twarde klepisko. Wnet zapełnił się on tysiącami ludzkich ciał, umęczonych i
zgnębionych. Kobiety najpierw rozkładały swoje koczowiska pod ścianami,
grupowały się rodzinami lub paczkami znajomych. Kiedy zabrakło miejsca,
rozprzestrzeniano się pośrodku. Byłyśmy śmiertelnie zmęczone i głodne. (…)
Przykryłam się futrem, a głowę oparłam na tym tobole. Choć w namiocie było
duszno od stłoczonych ciał, to jednak od ziemi ciągnął chłód. O jedzeniu nie było mowy, o załatwianiu potrzeb
fizjologicznych również. (…)
W zelcie rej wodziła bardzo
wysoka pani w średnim wieku, szczupła blondynka, o męskich ruchach i budowie, o
pociągłej twarzy, po męsku obciętych włosach. Była dla nas dobra i sympatyczna,
mówiła mało, jedynie kilkakrotnie wezwała do ciszy i porządku. Poinformowała,
że transport liczył trzy tysiące kobiet. Stopniowo gwar cichł, coraz mniej było
rozmów, mniej szeptów. Wreszcie w namiocie zapanowała całkowita cisza. Była już
bardzo późna godzina. Nie spałam, od nadmiaru wrażeń i niesprzyjających
warunków nie mogłam zasnąć. (…)
Koszmarny był ranek i
przebudzenie. W namiocie duszno, wilgotno, robactwo chodziło po nas już nie
tylko w głowach ale i po ubraniu. Widać było, jak spaceruje po czarnym futrze.
Pytałyśmy o ubikacje – nie ma. Były tylko dwa czy trzy duże wiadra, ale przepełnione.
Stały u drzwi namiotu. Wychodzić na zewnątrz nawet na krok nie było wolno,
obowiązywał surowy zakaz. Nikt tez nie kwapił się go złamać. Kubły były
oblężone, wiele kobiet nie zważało na ich przepełnienie, więc żółta masa
wylewała się po ścianach wiader i zataczała coraz większy krąg na ziemi, na
niej pływały papiery, które piętrzyły się i na powierzchni wiader. Odór nie do
zniesienia w pobliżu nich łączył się z parną atmosferą. Dookoła fruwały i
brzęczały muchy. Nikomu nie przeszkadzało, że w promieniu metra od wiader
koczowały kobiety. Miejsca było mało, a namiot musiał pomieścić ich trzy
tysiące. Dobrze, że nasza gromadka usadowiła się mniej więcej w środku, gdzie
woń tak intensywnie nie docierała.
Pomimo jasnego dnia panował
półmrok i cień, zwłaszcza pod ścianami. Światło elektryczne przez oszczędność
zgaszono. W pewnej chwili podjechały dwie beczki na kółkach – przywieźli lekko
osłodzoną, miętową herbatę. U wejścia powstał straszny ścisk. Każda chciała
dostać choć trochę gorącego płynu. Byłam niesamowicie spragniona, ale pchać się
jak stado baranów nie mogłam. Nasza opiekunka nawoływała do spokoju, była też i
druga przydzielona jej do pomocy, mniej sympatyczna. Kazały nam ustawić się w
szeregi wzdłuż namiotu, pośrodku, i trzymać za ręce, co zapobiegało bezładowi.
Nie wszystkie kobiety miały kubeczki, my dzieliłyśmy się jednym i każda po
kolei piła. O innym jedzeniu nie było mowy. Znów czekałam, aż ktoś z łaski
udzieli mi czegokolwiek. (…)
Po południu zapowiedziano, że
jeszcze raz dostaniemy herbaty z mięty lub czarnej kawy i zaczną nas prowadzić
na bloki. Tak było istotnie. Znów zajechały dwie beczki na kółkach pchane przez
kobiety nieznanej narodowości i zaczęto rozdzielać upragniony napój. Następnie
trzeba było zbliżyć się do drzwi prowadzących na tyły namiotu i ustawić
dwójkami. Taki szereg uformowany z kilkudziesięciu kobiet jakiś czas stał przy
wejściu gotowy i oczekujący na znak wymarszu. W drzwiach komenderowały dwie
starsze, tęgie kobiety, źle mówiące po polsku, może były to Czeszki. One
kierowały oddział za namiot, do pomocy dodano im milicjantki utrzymujące
porządek. Niektóre panie ociągały się z wyjściem, inne natomiast były zdania,
że czym prędzej, tym lepiej, że dostaną lepsze miejsca w blokach. Każdy, kto
zdecydował się już wystąpić, musiał zaczekać w szeregach, w wilgotnej i
smrodliwej atmosferze cuchnących słodkawym zapachem wiader, duszącej mieszaniny
odoru ludzkich ekskrementów i gnijących odpadków żywności. Niemyte, spocone i
pokryte kurzem ciała także dostarczały niemało woni. W namiocie zrobiło się
gorąco. Na dworze świeciło słońce, nagrzewając ściany oraz dach. Nasza gromadka
zdecydowała się na wyjście. Uzyskałyśmy wcześniej informacje o odbieraniu
wszystkiego: jedzenia, ubrania, rzeczy osobistych, wszystkiego, co kto
posiadał. Pozostawić przy sobie można było jedynie chusteczkę do nosa, buty,
okulary, nici, igły i mydło. Jeśli ktoś miał słabe obuwie, mógł otrzymać
drewniane saboty, tak zwane „laczki”. (…)
6. Karta rejestracyjna francuskiej więźniarki politycznej Odette Pilpoul. |
Wreszcie uznałyśmy, że czas
wychodzić. Ustawiłyśmy się w szeregu. Trzeba było stać ze dwie godziny w
zaduchu z kubłów, zanim doczekałyśmy się momentu, aż nasza grupa przekroczyła
próg namiotu. Owionęło nas raźniejsze powietrze. Popołudniowe słońce chyliło
się ku zachodowi, ale było dość ciepło jak na pierwszą połowę października.
Zaraz na lewo przy namiocie stał drewniany szalet, prymitywny jak w Pruszkowie,
tyle, że z trzema ścianami i pod dachem. Wolno było tam wejść po pięć czy
dziesięć osób, ale czas przebywania był ograniczony. Milicjantki stojące obok
ponaglały do szybkiego wychodzenia. Większość kobiet na skutek nienormalnego
trybu życia i odżywiania cierpiała na silną obstrukcję. Mimo docenienia
wielkiego dobrodziejstwa pomieszczenia wyższego stopnia cywilizacji w
porównaniu z kubłami w namiocie, nie można z niego było należycie skorzystać w
iście ograniczonym czasie. Stamtąd uformowane w piątki pomaszerowałyśmy ze
swymi woreczkami lub, kto miał, z innym bagażem, uliczkami między barakami na
plac przed łaźnią. Kazali nam ustawić się wzdłuż tzw. rewiru, czyli szpitala. (…)
Kto mógł, ten informował, żeby
jeść, rozdawać innym, co kto ma, bo w łaźni wszystko odbiorą. Dużo kobiet tak
postępowało. Jedne skąpe, dźwigały uparcie tobołki, inne tak poobjadane, że
pochorowały się na żołądek. W uliczce skręcającej z placu apelowego, wzdłuż
muru, po lewej stronie rewiru, stało kilka metalowych, bardzo wysokich kubłów,
przepełnionych jak te w namiocie. Można było tam chodzić po kilka, meldując, o
tym milicjantce. Stałyśmy pod rewirem kilka godzin. Nie miałam nic do jedzenia,
prosić innych nie chciałam. Przesuwałyśmy się żółwim krokiem. Te, które wyszły
wcześniej, dochodziły już do łaźni. (…)
W pewnej chwili zjawił się
ktoś z przełożonych, oznajmiając, że przed kąpielą musimy dostać zastrzyk
- "szpricę". Bałyśmy się go jak ognia.
„Co to mógłby być za zastrzyk?” – myślałam. Nie chodziło im o zabezpieczenie
naszego zdrowia przed możliwością epidemii. Zależało im bowiem na naszej
śmierci, nie życiu, więc nie mógł to być zastrzyk profilaktyczny. Nikt nic nie
wiedział, nasze opiekunki – Polki również. Obawiałyśmy się, że może to być
zastrzyk powodujący bezpłodność. Choć, na ile znałam medycynę, wiedziałam, iż u
kobiet wywołać bezpłodność zastrzykiem jest bardzo trudno. Mogło być gorzej, to
mógł być może zastrzyk zarażający jakąś nieuleczalną chorobą, np. kiła. Czułam,
jak kurczę się w sobie na tę myśl, ale nikomu się z nią nie zdradziłam. Nie
było mowy, żeby się wymigać. Pocieszałam się jeszcze, że to zastrzyk
przeciwtyfusowy, może Niemcy obawiali się epidemii w wielkim zbiorowisku.
Przecież były tam nie tylko Polki, nie mogli nas od razu uśmiercić, więc w
czasie tego krótszego czy dłuższego okresu życia chcieli uniknąć epidemii…
7. List polskiej więźniarki KL Ravensbruck adresowany do członka rodziny. |
Zbliżałyśmy się do rewiru, od
strony głównej ulicy, czyli Lagerstrasse. W narożnym pokoju lekarskim, do którego wchodziło się na prawo z przedpokoju, wykonywane były zastrzyki.
Kobiety po iniekcji opowiadały o jej przebiegu. Skupiłyśmy się przy nich. Iniekcje
domaciczne wykonywane były prędko, ale bardzo boleśnie. "Zgroza" – pomyślałam.
– "już wiadomo, o co im chodzi. Może rzeczywiście wymyślili jakiś szatański
środek na bezpłodność albo może to drugie, gorsze". Niektóre kobiety płakały.
Wreszcie przyszła kolej na
mnie. Weszłam sama do małego, czystego pokoju, z oknem wychodzącym na
Appellplatz [plac apelowy]. W oknie białe firaneczki, wyfroterowana podłoga
pomalowana na czerwono, chodniki z linoleum, naprzeciw okna niewielki stolik z
lekami i otwartą księgą. Siedząca przed nią urzędniczka Niemka pytała:
- Name? Vorname? Wie viel
Jahre alt? [Nazwisko? Imię? Ile lat?]
Przy zabiegu obecna była też
druga, wysoka, szczupła, ciemna blondynka z kręconymi włosami, w białym
fartuchu z krótkimi rękawami i białym czepku. Mogła mieć trzydzieści kilka lat.
Była niesympatyczna. Kto na jej miejscu wydałby się wtedy sympatyczny? Jedną
ręką wskazała mi fotel ginekologiczny stojący naprzeciw drzwi. W drugiej ręce
trzymała coś w rodzaju bagietki – długą rurkę z igła na końcu. Zbliżyła się do
mnie i po chwili poczułam bolesne ukłucie. Nie wiem, czy w samą macicę, w
każdym razie wewnątrz. Niemka cofnęła rękę, mówiąc:
- Fertig [Gotowe]
Znów weszła następna osoba. Po
zastrzyku udałyśmy się do małego namiotu, stojącego na uboczu, naprzeciw
rewiru, mniej więcej na rogu. W nim przy stoliku siedziała młoda jeszcze Polka,
znająca dobrze niemiecki. Asystowały jej Niemki, Aufseherinnen [nadzorczynie] w
mundurach. Wypełniała dla każdej formularz z wyczerpującymi danymi
personalnymi. Tam tez trzeba było podchodzić kolejno. Czekało się bardzo długo,
bo wypełnianie zajmowało sporo czasu.
8. Rezultat nieludzkich eksperymentów medycznych w KL Ravensbruck - rana powstała z podpalenia skóry mieszanką fosforu z gumą. |
Zachodziło słońce, nadchodził
wieczór, kiedy po wszystkich perypetiach zbliżyłyśmy się żółwim krokiem do
schodów łaźni, a właściwie do bocznego pomieszczenia. Tego dnia nie zostałyśmy
wykapane ze względu na późną porę. (…)
Zapanował zupełny mrok, kiedy
wpuszczano nas do niewielkiego pokoju. Podłogi były w nim czysto wymyte, pod
ścianami stały duże, drewniane stoły, okna nie było. Jedyne światło dochodziło
ze szklanych do połowy drzwi, wiodących do maleńkiego przedpokoju, które
zamykały duże drzwi wejściowe z dwiema małymi szybkami w górze. Po chwili
zajechała beczka w asyście naszej wysokiej opiekunki z namiotu i można było
otrzymać garnuszek cieplej zupy w rodzaju krupniku, ale mnie wydawało się, że
to jakaś przewspaniała potrawa. Było nas około stu osób, których nie zdążono
wykąpać, więc do beczki nie było tłoku. Dużo kobiet najadało się cały czas
własnymi zapasami, dlatego mogłam otrzymać jeszcze jeden garnuszek zupy. Kto
sprytniejszy, usadowił się na stołach, reszta musiała położyć się na podłodze.
Było czysto i ciepło, a po godzinie zrobiło się nawet gorąco.
9. Budynek krematorium w KL Ravensbruck. Szacuję się, że w obozie śmierć poniosło około 50 tys. więźniów. |
Sala była zatłoczona. Któraś z
pań zapaliła świecę, gdyż jedna młoda kobieta poczuła mdłości. Zaczęła
wymiotować ze stołu na podłogę, na głowy najbliżej leżących. Powstał zamęt, te,
co spały, pobudziły się, niektóre urągały, inne brały w obronę cierpiącą,
będącą rzekomo w ciąży. Ona sama nic nie mówiła na swoją obronę. W świetle
świecy zobaczyłam ją klęczącą na stole i coraz to chlustającą wymiocinami.
Poderwałam się także, żeby odsunąć się możliwie jak najdalej. Chora była
milcząca i tajemnicza. Zapamiętałam jej bladą twarz, czarne oczy i czarne,
obcięte, z lekka kręcone włosy. (…)
Wkrótce pokój napełnił się
nieznośnym zaduchem niemytych i spoconych ciał i dominującym zapachem wymiocin.
Z przedpokoju natomiast biła znana woń wiadra. Postawili nam na noc dwa
metalowe kubły o pojemności czterdzieści pięć litrów każdy, takie same jak do
noszenia obiadów. To było za mało na tyle przeżartych brzuchów. Przepełniły się
już w czasie nocy, więc rano nie było można z nich korzystać. Piętrzyły się na
nich papiery, od spodu wypływały kałuże. Drzwi na całą noc zostały zamknięte na
klucz.
***
Źródła fotografii:
- Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0 de.
- Materiały wydawcy.
- Wikimedia Commons CC BY-SA 2.0.
- Wikimedia Commons CC BY 3.0.
- Domena publiczna.
- Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0.
- Domena publiczna.
- Domena publiczna.
Bibliografia:
- Norman Davies: Powstanie ’44, Kraków 2006.
- Marta Grzywacz: Nasza Pani z Ravensbrück. Historia Johanny Langefeld, Warszawa 2020.
- Zofia Rogowska: Wojenny pamiętnik. Zapiski z Powstania Warszawskiego i niemieckich obozów koncentracyjnych, Poznań 2024.
- Nikolaus Wachsmann: KL. Historia nazistowskich obozów koncentracyjnych, Warszawa 2016.
Tekst powstał na podstawie fragmentów wstrząsających wspomnień Zofii Rogowskiej zatytułowanych "Wojenny pamiętnik. Zapiski z Powstania Warszawskiego i niemieckich obozów koncentracyjnych", które można nabyć w księgarni WYDAWCY. |
Komentarze
Prześlij komentarz