W nocnym boju z niemieckimi trałowcami pod Jersey. Wspomnienia z ORP "Piorun"

Połowa czerwca 1944 roku. Od tygodnia wojska alianckie walczą w Normandii. Na pokładzie realizującego misję patrolową na kanale La Manche polskiego niszczyciela ORP "Piorun", operator radaru wykrywa podejrzane echo – to mogą być tylko Niemcy! Natychmiast przesłano ostrzeżenie na drugi idący w szyku okręt, brytyjski niszczyciel HMS "Ashanti". Na obu jednostkach ogłoszono alarm bojowy… Tak zaczęło się starcie, które do historii przeszło jako bitwa pod Jersey.

Następca ORP "Grom"

Niszczyciel ORP "Piorun" był jednym z najsłynniejszych i najbardziej zasłużonych polskich okrętów wojennych podczas II wojny światowej. Wydzierżawiony od Brytyjczyków w zamian za utracony pod Narwikiem ORP "Grom", okręt ten podniósł polską banderę w listopadzie 1940 roku. "Piorun" zasłynął zwłaszcza z pamiętnej potyczki z niemieckim pancernikiem "Bismarck". Następnie brał udział w licznych patrolach bojowych, służbie konwojowej i operacjach desantowych na wodach oblewających Wielką Brytanię, na Atlantyku, Morzu Śródziemnym, a nawet dalekiej północy.

1. ORP "Piorun" po zdaniu marynarce brytyjskiej. 

ORP "Piorun" był stosunkowo dużą jednostką, jak na tę klasę okrętów. Jego pełna wyporność wynosiła 2384 tony, a długość całkowita 108,7 m. Napęd o mocy 40 000 KM zapewniał osiągnięcie maksymalnej prędkości 33 węzłów. Zasięg maksymalny wynosił 5500 mil morskich i był znacznie większy niż jednostek typu "Grom". Głównym uzbrojeniem niszczyciela było 6 dział kalibru 120 mm, umieszczonych w trzech dwudziałowych wieżach – dwóch na dziobie i jednej na rufie – oraz jedna pięciorurowa wyrzutnia torpedowa. Uzbrojenia dopełniały lżejsze działa przeciwlotnicze oraz bomby głębinowe. Załoga składała się maksymalnie z 210 oficerów i marynarzy. Okręt posiadał też system radarowy oraz hydrolokator – ASDIC – do namierzania okrętów podwodnych. Niszczyciel nosił taktyczny znak G 65.

W okresie inwazji w Normandii w czerwcu 1944 roku ORP "Piorun" pod dowództwem komandora podporucznika Tadeusza Gorazdowskiego wraz z ORP "Błyskawica" operował w składzie 10. Flotylli Niszczycieli, której zadaniem było zabezpieczenie zachodniej części kanału La Manche przed działaniami niemieckich okrętów nawodnych i podwodnych, bazujących w okupowanych, francuskich portach: Cherbourgu, Breście oraz tych położnych w Zatoce Biskajskiej. W nocy z 8 na 9 czerwca ORP "Piorun" wraz z innymi jednostkami flotylli brał udział w zwycięskim starciu z niemieckimi niszczycielami pod Ushant, podczas której przeciwnik utracił dwa okręty, a trzeci został uszkodzony kosztem jednego uszkodzonego niszczyciela alianckiego. 

2. Dowódcą ORP "Piorun" w okresie inwazji w Normandii był komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski. 

Pamiętny patrol

We wtorek 13 czerwca ORP "Piorun" i brytyjski niszczyciel HMS "Ashanti" wyszły z bazy Plymouth na patrol ku zachodniemu wejściu do kanału La Manche oraz w rejon zatoki Saint Malo. Celem patrolu było zwalczanie żeglugi nieprzyjaciela. Już po północy w zatoce Saint Malo oba alianckie niszczyciele natknęły się na zespół niemieckich trałowców z 24. Flotylli Trałowców w składzie: M 343, M 412, M 422, M 432, M 442 i M 452, zmierzających do portu Saint Helier na okupowanej, brytyjskiej wyspie Jersey. Niemieckie jednostki, mimo że dużo mniejsze, łącznie dysponowały jednak podobną siłą ognia co oba niszczyciele. Ponadto, dysponując liczebną przewagą, mogły łatwiej prowadzić skoncentrowany ostrzał.

Doszło wówczas do gwałtownej bitwy między okrętami obu stron. Jak wyglądała bitwa z niemieckimi trałowcami z perspektywy polskiego okrętu, przybliżył w swoich wspomnieniach zastępca dowódcy ORP "Piorun" kapitan Wieńczysław Kon: 

     Wieczorem 13 czerwca posłano nas we dwójkę - "Piorun" i "Ashanti" - na taki właśnie "jak zwykle" patrol do zatoki St. Malo. Ponieważ nasz dowódca był starszy od dowódcy "murzyna", więc to "Piorun" dowodził, a "Ashanti" szedł z tyłu. Patrolować mieliśmy w "dziurce", bacząc czy jakieś niemieckie okręty nie usiłują pod osłoną nocy uciec z malowniczego rybackiego portu w St. Malo na zachód, do Brestu. "Dziurką" nazywaliśmy zatokę St. Malo dlatego, że stanowiła ona zamknięty akwen wolny od min i leżący poza zasięgiem artylerii nadbrzeżnej. Aby się do "dziurki" dostać, trzeba było przejść przez wąskie wejście między wyspami Guernsey, Jersey, Alderney i Sark, pozostające pod obstrzałem ciężkiej artylerii na tych właśnie wyspach.

3. HMS "Ashanti" - towarzysz ORP "Piorun" w boju koło wyspy Jersey. 

     Przejście przez cieśninę pod ogniem ciężkich dział to piękna i pełna emocji jazda. W zasięg artylerii weszliśmy w pierwszej godzinie zupełnego zmroku. Tylko dowódca i nawigator byli zajęci, ludzie na stanowiskach na pokładzie pozostali biernymi obserwatorami otaczającej okręt scenerii. Po zachodniej stronie widnokręgu było jeszcze purpurowo. Dziwne odczucia wzbudzało to połączenie narzucającego się spokoju ciepłej czerwcowej nocy i łagodności uśpionego, granatowego morza z pędem dużego, silnego niszczyciela. Mieszały się ze sobą poczucie własnej siły przejawiającej się w tym zawrotnym pędzie, w stali kadłuba okrętu, w jego jeżącym się na wszystkie strony uzbrojeniu, i groza wysokich fontann bezszelestnie wykwitających wokół nas od pocisków artylerii na brzegu. Wystrzałów dział ani świstu ich pocisków nie było słychać. Staliśmy na rufie zgadując, gdzie też za chwilę wzniesie się fontanna parometrowej wysokości. Aby utrudnić Niemcom wstrzelanie się, obydwa okręty lekko zygzakowały, chyląc się przy tym to na jedną, to na drugą burtę.

     Minęła godzina i już byliśmy w "dziurce". Prędkość zmniejszono do dziesięciu węzłów. Zapanowała cisza. Okręt spowiły urzekające zapachy, jakie ciągnęły od niedalekich brzegów. Przeszedłem się po pokładzie, aby sprawdzić, czy w porządku są rozwinięte węże przeciwpożarowe, czy obsady dział pamiętają, gdzie znajdują się najbliższe hydranty, czy są zakręcone zawory do zatapiania komór amunicyjnych i otwarte kingstony. W kuchni gotowano kawę. Wszystko wyglądało tak jak zwykle, łącznie z chmurą karaluchów nad kotłem z kawą. Zajrzałem na pomost bojowy. Panowała tam idealna cisza. Ani słowa z niczyich ust. Ciemne sylwetki sygnalistów po bokach pomostu, dowódca oparty o daszek nad jego przednią częścią, oficer kierujący bronią maszynową spojony w jeden cień z kolumną kompasu, marynarz przy dźwigniach wyrzutni bomb głębinowych. Cisza, zupełna cisza. Ciemny i milczący okręt sunie w ciszy spokojnej nocy. Tylko dwa leciutkie szmery dobiegają do moich uszu, łagodny szum odkładającej się na boki piany spod ostrego dziobu i tikanie wskaźnika asdica, biegającego po tarczy powtarzacza żyrokompasu.

4. Działo uniwersalne 102 mm na śródokręciu ORP "Piorun". 

     Schodzę o jedną kondygnację niżej, do kabiny sternika. Dwie nieme postacie pochylone nad swymi przyrządami. Sternik raz po raz przekłada o parę szprych koło sterowe to w prawo, to w lewo. Marynarz trwa w oczekiwaniu z rękami na bębnach telegrafu maszynowego. Duszno tu. Stężałą ciszę przerywa tylko przytłumiony klekot mechanizmu sterowego.

     Mijam wąski, poprzeczny korytarz i wchodzę do kabiny nawigacyjnej. Nad stołem osłonięta abażurem lampa, jedna z trzech białym światłem palących się lamp na całym okręcie. Jej przyćmione światło pada żółtym kręgiem na mapę zatoki St. Malo. Czerwone linie na mapie to granice pól minowych.

     Czarnym ołówkiem zakreślone łuki to prawdopodobne krańce zasięgu ognia dział umieszczonych na brzegu. Diabelnie ciasno w tej "dziurce". Trzeba uważnie nawigować, żeby nie wyjść poza obręb wód wolnych od min i artyleryjskiego obstrzału. Oficer nawigacyjny coś odmierza, kreśli, ustala pozycję okrętu, wyznacza dalszy jego kurs. Skąd on wie, gdzie się okręt w tej chwili znajduje? Od czasu do czasu przyciszonym głosem, jakby się bał, że w tej głuchej ciszy usłyszy go nieprzyjaciel, prosi przez tubę głosową radarzystę o namiar i odległość to do jednego, to do drugiego cypla tej czy innej z otaczających nas wysp. Z dwóch towarzyszących mu podoficerów jeden pomaga w prowadzeniu nawigacji. Coś tam sprawdza, oblicza, zapisuje. Drugi, chwilowo bezczynny, tuli w ramionach drżącą jak osika maltańską suczkę, pupilkę całego okrętu. To nabrzmiała grozą cisza jest powodem, że psinie tak silnie bije serce.

5. Wieża obserwacyjna artylerii nadbrzeżnej na okupowanej przez Niemców wyspie Jersey. 

     Opuszczam kabinę, zaglądam na skrzydło dolnego pomostu. Tuż przy burcie postument z celownikiem torpedowym, obok nieruchoma sylwetka oficera. Czeka on na swoją wielką szansę. Piąty rok wojny, a jeszcze się taka nie nadarzyła. Ile to już razy czerniały lufy dział od intensywnego ognia, poszły za rufę setki bomb głębinowych, ale torpedy tkwią w swych wyrzutniach, czekają... (…)

     Wracam na rufę, do schronu. Słabe czerwone światło wyłania z kryjących się po kątach mroków zarysy korytek podnośników amunicyjnych, sprzętu przeciwawaryjnego i skupione twarze kilkunastu marynarzy. To ludzie z mego oddziału. U nóg jednego z nich leży wielki wilczur, który przybłąkał się na okręt przed paroma dniami. Nad naszymi głowami, na dachu schronu, stoi działo kalibru 120 mm. Pod nami, na samym dnie okrętu, znajdują się komory amunicyjne. Setki pocisków do głównego działa, tysiące do Oerlikonów, zapasowe głowy torpedowe i kilkadziesiąt bomb głębinowych. Wszystko to oddzielone stalową grodzią, o grubości zaledwie kilku milimetrów, od zbiornika z ropą. Wystarczy iskra, aby się to wszystko zamieniło w wulkan.

6. Niemieckie działo artylerii nadbrzeżnej kalibru 155 mm na wyspie Jersey.  

     Sprawdzam po omacku mój osobisty ekwipunek. Pas ratunkowy założony, na nim dwie kieszonki. W jednej kieszonce bateryjka. Zacznie działać w wodzie, kiedy ja się w niej znajdę. Od bateryjki biegnie kabelek zakończony czerwoną żaróweczką. To żeby mogli mnie w wodzie zauważyć ci, którzy mieliby nas ratować. Teraz żaróweczkę trzymam w kieszonce, ale w razie czego przypnę do włosów. Żaróweczka jest osadzona na takich szczypczykach, jak oprawki do świeczek na choinkę. Oprócz pasa ratunkowego opasuje mnie linka grubości palca, przechodząc górą ponad ramieniem i na krzyż przez pierś, jak koalicyjka. To żeby łatwiej było mnie z wody wyciągnąć. W nasiąkniętym ubraniu będę ciężki ponad miarę, a skąpany w ropie śliski nie do utrzymania. Ale jeśli pochwycą bosakiem za koalicyjkę, będą mogli wyciągnąć mnie na pokład. W drugiej kieszonce, na ratunkowym pasie, pudełeczko z tubkami z morfiną. Każda tubka zakończona igłą. To na wypadek, gdybym to ja musiał ciężko rannym nieść pierwszą ulgę w cierpieniu. U pasa na mocnym sznurku marynarski nóż, a za pasem elektryczna latarka w gumowej oprawie. Te dwa przedmioty mogą zadecydować o tym, czy...

     Spojrzałem na zegarek. Była godzina 00.40.

     Nie wiedziałem, że już od dziesięciu minut "Piorun" i "Ashanti" mają kontakt radarowy z kilkoma niemieckimi okrętami. Nie zdradziły tego zwiększeniem obrotów maszyn ani żadnym gwałtowniejszym ruchem. Liczyły wykryte przez siebie jednostki. Jedna, dwie, trzy... razem sześć. Pierwotna odległość ośmiu tysięcy metrów stopniowo się zmniejsza. Wszystkie działa są skierowane na cel. Minęło siedem minut, odległość zmalała do pięciu tysięcy metrów. To już bardzo blisko, ale im bliżej będą tamci, tym łatwiej będzie w nich trafić. Niemcy milczą, zapewne w nadziei, że ich nie zauważymy, że uda im się umknąć. Dowódca "Pioruna" jest opanowany - jak zwykle - kalkuluje na zimno, pozwala artylerii wpatrzyć się w cel, podchodzi jeszcze bliżej.

7. Zespół niemieckich trałowców typu "M" u wybrzeży okupowanej Francji.   

     Godzina 00.41, odległość trzy tysiące metrów.

     - Ognia!

     My w rufowym schronie, ci w komorach amunicyjnych, w maszynowniach i kotłowniach nie wiedzieliśmy o niczym. Potężny huk i wstrząs targnęły schronem, zadając okrutny ból zmysłom ludzi wewnątrz schronu. Ogłuszeni hukiem, znaleźliśmy się w absolutnej ciemności.

     A na zewnątrz oddala się od okrętu świst pierwszej salwy, pociski oświetlające zapalają się nad celem. Świetnie umieszczone, wspaniale oświetlają najbliższą okolicę. Na tle błyszczącej powierzchni morza, jak malowane tuszem, odcinają się wydłużone sylwetki sześciu okrętów wojennych. Zanim pociski oświetlające opadły na morze, poszła druga salwa, za nią trzecia i następne. Ale Niemcy otworzyli ogień równocześnie z nami, i to bardzo celny.

     Nie minęło jeszcze oszołomienie spowodowane zaskakującym hukiem działa, gdy do wnętrza schronu wdarły się dwa okrzyki. Jeden od strony rufy, że dostaliśmy, że są ranni, drugi od strony śródokręcia, że pocisk trafił w park amunicyjny na pokładzie, że park się pali! Rzuciłem się przez ciemności ku wyjściu ze schronu na pokład. Coś silnym uderzeniem między kolana zbiło mnie z nóg. Lecąc na twarz odruchowo opuściłem dłonie, które ześliznęły się z... zadu wilczura.

8. Rufowe działa artylerii głównej "Pioruna" kalibru 120 mm podczas ćwiczeń. Na pierwszym planie, tuż za kominem widoczny czterolufowy zestaw przeciwlotniczy Mk VII kalibru 40 mm, tzw. "pom-pom".  

     Nieprzyjaciel był tak blisko, że gdy przebiegłem przez pokład, widziałem go gołym okiem. Gęsty był jego ogień z szybkostrzelnej broni maszynowej, gęsto też strzelały nasze dwudziestomilimetrowe Oerlikony i czterdziestki zwane pom-pomy. Szły w dal punkciki pomarańczowe, białe, błękitne. Ich płaskie tory naginały się ku morzu. W zetknięciu z powierzchnią wody jedne punkciki gasły, inne odbijały się jak pingpongowe piłeczki i szły ukośnie w górę lub skręcały w bok. Splatały się ze sobą wyżej idące, większym łukiem ku górze wygięte tory pocisków z głównych dział polskich, angielskich i niemieckich. A nad tym wszystkim, po torach jeszcze bardziej wygiętych, szły ku nam pociski rakietowe. Leciały wolniej od armatnich, ale za to z jednostajną prędkością. Ich regularne półkoliste tory odróżniały się charakterystycznie od krzywych balistycznych torów pocisków armatnich. Jak komety, ciągnęły za sobą krótkie, jaskrawe ogony.

     Wracając z izby chorych, gdzie złożyliśmy rannych, skoczyłem do góry, zajrzałem do nawigacyjnej: dwie postacie pochylone nad żółtym kręgiem rzucanym przez lampę na mapę, trzecia przy tubie głosowej prowadzącej do kabiny radarowej. Rzucam okiem na mapę. Ciasno w "dziurce", diabelnie ciasno. I gorąco. Niemcy, choć powoli - bo jedni już toną, inni się palą - ciągną ku brzegom, nas wciągając w zasięg nadbrzeżnych baterii. A oprócz baterii sojusznikami wroga są mielizny, skały i pola minowe. Tu nie ma miejsca na husarską fantazję. Tu trzeba myśleć spokojnie i precyzyjnie. I właśnie w tym spokoju, w zimnej kalkulacji kursów i kolejnym przenoszeniu ognia z celu na cel, w powolnym snuciu się między otaczającymi „Pioruna” kolumnami wytrysków wody w miejscach, gdzie padają pociski z dział nadbrzeżnych, było coś urzekająco pięknego, bo to był styl, piękny styl, w jakim "Piorun" i "Ashanti" brały rewanż za noc pod Ouessant.

9. Niemiecki torpedowiec typu "M". Jednostki te z reguły uzbrojone były w dwa działa kalibru 105 mm, więc siłą ognia niemiecka flotylla dorównywała obu alianckim niszczycielom.  

     Nad nawigacyjnym stołem cichutko, jak w zegarku, cyka wskaźnik prędkości i licznik przebytej drogi. Tam na górze, pod gęstą siecią krzyżujących się nad okrętem smug, wpatrzony w ciemność dowódca jest skupiony tylko na jednym - bić, bić i bić w te czarne sylwetki wrogich okrętów, nie dać im skryć się w ciemnościach. Dowódca nie myśli o minach, skałach i mieliznach. Dowódca nawet nie wie, gdzie się właściwie w tej chwili znajduje. Od tego są jego trzej nawigatorzy. (…)

     Trzeba było wracać na pokład, na rufę. Strzelaliśmy ciągle na prawą burtę. Przeszedłem na lewą i wzdłuż śródokręcia pobiegłem ku rufie. Drogę zagrodził mi ustawiony w poprzek pokładu i skierowany na prawą burtę aparat torpedowy. Siedziały na nim zda się nieruchome, skulone postacie obsługi. Miałem aparat, już za sobą, gdy usłyszałem przeciągły syk, szum i silny plusk. To poszła pierwsza torpeda, natychmiast za nią druga, trzecia, czwarta i piąta. Zatrzymałem się. W odległości paru tysięcy metrów, w prawo od nas, coś się paliło. Jasne smugi pocisków i oddalony ogień palącego się okrętu były tłem, na którym gołym okiem zobaczyłem parę wydłużonych, ciemnych kształtów niemieckich jednostek.

     Ileż to czasu potrzebują nasze torpedy aby tam dojść? - przemknęła mi myśl. - Ze trzy albo cztery minuty? Strasznie długo!

     Ale czekam. Czekam i nic. Nie trafili, psiakrew! Pierwszy w tej wojnie, klasyczny strzał torpedowy polskiego okrętu nawodnego i chybiony!

10. ORP "Piorun" odpala torpedę. 

     Nie, nie chybiony! Bitewny zgiełk niemal utopił w sobie podwodny wstrząs wybuchu naszej torpedy w którejś jednostce wroga. Ale Niemcy sami nas o tym powiadomili. Słyszeliśmy wszystkie ich rozmowy na ich fali taktycznej dzięki owemu podsłuchowemu odbiornikowi.(…) Zdenerwowany niemiecki głos zawiadamiał, że w jego okręcie nastąpiła eksplozja i że nie jest pewien, czy to mina, czy torpeda. Ale czas się zgadzał. To była jedna z naszych torped. A jednak. Pierwszy w tej wojnie, klasyczny strzał torpedowy polskiego okrętu nawodnego i torpeda w celu! (…)

     Nie mogliśmy uniknąć lasu fontann od pocisków z dział nadbrzeżnych. Zachodzenie wroga tak, aby nie uciekł poza rozlewisko "dziurki", trzymanie go stale na muszce, uzyskanie pozycji dogodnej do strzału torpedowego, wszystko to zmusiło nas do pozostania w obszarze zasięgu artylerii nadbrzeżnej. A ta grzała do nas nie szczędząc sił. Na szczęście byliśmy daleko, na krańcach jej zasięgu. Nadbrzeżne działa musiały strzelać przy dużym kącie podniesienia dział i dlatego ich pociski dochodziły do nas po torach stromo opadających ku morzu. To zmniejszało szanse Niemców w uzyskaniu trafienia. Ostatecznie pokład okrętu, długi na sto dziesięć i szeroki na dziesięć metrów, to tylko plamka na wodzie dla pocisku, który przebył już odległość dwudziestu kilometrów. Zresztą Niemiec strzelał, a Pan Bóg kule nosił. Niemniej pociski te padały gęsto, raz dalej, a raz bliżej, wzbijając wokół nas słupy wody o pienistych wierzchołkach, srebrzących się w blasku idących górą rakiet. Lecz właśnie wówczas, gdy znajdowaliśmy się w samym środku nakrycia ogniem ciężkiej artylerii, zgasły u nas światła we wszystkich powtarzaczach żyrokompasu.

11. Starcie rozegrało się na południe od wyspy Jersey - fragment mapy z 1942 roku. 

     Z bojowego pomostu "Pioruna" mignęły dyskretne znaki Morse'a w kierunku "Ashanti": "Mam awarię, wyjdź na czoło, obejmij prowadzenie".

     "Piorun" trochę zwolnił, "Ashanti" przyspieszył. Okręty się zrównały, ale nieprzyjemnie bliskie upadki pocisków, słanych do nas z brzegów, zmusiły nasze okręty do nieco większej zmiany kursu. Gdy "Ashanti" zataczał łuk, aby wysunąć się przed nas, zaciął mu się ster. Nie wiedząc o tym „Piorun” szedł śmiało naprzód, kierując się na przecięcie śladu torowego swego towarzysza. Tamten, niezdolny do manewru, zatoczył łagodny łuk w lewo i wszedł "Piorunowi" pod dziób. "Piorun" miał całą uwagę skupioną na nieprzyjacielu, późno spostrzegł groźbę zderzenia. Nie rozumiał na pozór nierozważnego postępowania "Ashanti", ale w ostatniej chwili jednym szybkim przełożeniem steru na burtę odchylił swój ostry dziób i przesunął się o metr, może o dwa od rufy 'Ashanti". Uff!

     Po chwili wszystko zaczęło się uspokajać. Dużo wokół nas tych słupów wodnych, ale słabnie ogień od strony okrętów Wroga. "Ashanti" wysuwa się do przodu i migocząc światełkiem przeprasza za denerwujące zamieszanie. Zacięcie steru zostało usunięte. Dobrze, że trwało krótko. Kto miałby w tej bitwie rozgrywanej w "dziurce" między skałami i mieliznami prowadzić - ślepy kulawego czy kulawy ślepego? Na „Piorunie” tymczasem awaria światła w kompasach trwa. Nawigatorzy i elektrycy rzucili się natychmiast do jej usuwania, ale przez pewien czas dowódca i sternik byli zupełnie pozbawieni orientacji co do kursu okrętu. Ale to nie wywołało popłochu ani konsternacji. Zaczęto sterować według kompasu w kabinie asdica. Kabina mieściła się co prawda niemal na dnie okrętu, oddzielona od bojowego pomostu kondygnacjami kilku międzypokładów, ale było w niej widno. I oto teraz dowódca patrzył na różę kompasu oczyma marynarza siedzącego w głębi okrętu.

     Po pewnym czasie wróciło światło do kompasów, a "Ashanti" na swoje miejsce za rufą "Pioruna". Coraz bardziej słabł ogień z niemieckich okrętów, można się było wycofać poza zasięg artylerii nadbrzeżnej. Po chwili wszystko ucichło. Na placu boju z sześciu okrętów nie pozostał ani jeden. Jak się później okazało, trzy zostały rozniesione ogniem naszej artylerii i torpedą z "Pioruna". Trzy okręty uciekły z "dziurki" pod francuski brzeg, w tym dwa były silnie uszkodzone, a tylko jeden ocalał.

12. Po służbie czas na zasłużony odpoczynek - pomieszczenie marynarzy na ORP "Piorun". 

     Świtało. Jeszcze raz trzeba było wejść pod obstrzał artylerii nadbrzeżnej. Wstawał piękny letni dzień. Silne, zwinne niszczyciele dają upust nagromadzonej energii. Koniec z tamtym stylem powściągliwych ruchów i precyzji manewrów. Prędkość dwadzieścia osiem węzłów. Cięta dziobami mała zatokowa fala śle bryzgi aż na pomosty, spryskuje stosy piętrzących się na pokładzie, złocących się w promieniach wschodzącego słońca łusek. Niszczyciele - teraz jak dwa cwałujące mustangi, leciutko kładąc się na burty przy zwrotach to w prawo, to w lewo, aby Niemcom na brzegu utrudnić celowanie - wdzierają się w cieśninę między dwiema wyspami. Wykwitające obok nas słupy wodne od "kuferków" po 280 milimetrów średnicy nie robią na nikim wrażenia. Zbyt świeże, zbyt piękne i zbyt nabrzmiałe radością zwycięstwa są nasze wrażenia z godzin samego środka krótkiej, czerwcowej nocy, którą mamy za sobą.

     Była siódma rano, gdy wchodziliśmy do portu w Plymouth. Na rei masztu dumnie powiewała duża bandera podnoszona tradycyjnie na znak zwycięsko rozegranej bitwy.

Klęska niemieckiej flotylli

ORP "Piorun" w trakcie bitwy otrzymał dwa trafienia pociskami kalibru 105 mm, z których jedno mogło potencjalnie zagrozić całemu okrętowi, bowiem pożar objął park amunicyjny przy jednym z dział, natomiast drugi eksplodował przy stanowisku przeciwlotniczego działka Oerlikon kalibru 20-mm, raniąc dwóch marynarzy. Na szczęście pożary te udało się szybko ugasić. Ofiarą torpedy polskiego niszczyciela padł trałowiec M 343, który poszedł na dno – na jego pokładzie zginęło 70 członków załogi. Wszystkie pozostałe jednostki zostały uszkodzone. Od całkowitego pogromu niemiecką flotyllę uratowała interwencja artylerii nadbrzeżnej z Jersey. 

***  

Źródła fotografii:

  1. Domena publiczna. 
  2. Domena publiczna. 
  3. Domena publiczna.
  4. Domena publiczna.
  5. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0. 
  6. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0. 
  7. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0 de.
  8. Domena publiczna.
  9. Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0 de. 
  10. Domena publiczna.
  11. Zbiory własne.
  12. Domena publiczna. 

Bibliografia:

  • Mariusz Borowiak: Niszczyciel ORP Piorun, Oświęcim 2017.
  • Przemysław Fedorowicz: Niemieckie trałowce część VI – losy powojenne, "Okręty Wojenne" 2004, nr 2.
  • Jerzy Pertek: Wielkie dni małej floty, Kraków 2023.   
  • Wieńczysław Kon: "Cyrk" niszczycieli, Gdańsk 1969.

Komentarze