Warszawscy Robinsonowie. Jak udało im się przetrwać ponad sto dni w ruinach miasta?

Wybawienie przyniosła im sowiecka ofensywa styczniowa i zajęcie miasta przez oddziały ludowego Wojska Polskiego i Armii Czerwonej. 17 stycznia 1945 roku z gruzów Warszawy wyłoniły się wychudłe, zarośnięte, półżywe zjawy, często w niczym nie przypominające ludzi. Nazwano ich warszawskimi Robinsonami.

Dwa tygodnie po upadku Powstania i wysiedleniu z Warszawy ludności cywilnej, 18 października 1944 roku, generał Smillo Freiherr von Lüttwitz, dowódca operującej w rejonie stolicy Polski niemieckiej 9. Armii, wydał następujący rozkaz:

     W ruinach Warszawy przebywają jeszcze podstępni Polacy, mogący zagrozić tyłom wojsk niemieckich. Elementy ukrywające się w ruinach i piwnicach domów stanowią na tyłach walczących oddziałów ciągłe niebezpieczeństwo, którego rozmiarów nie sposób przewidzieć. Powierza się trzem pułkom policyjnym – 34., 17. i 23. przeprowadzenie wielkiej łapanki, mającej na celu całkowite oczyszczenie miasta.

1. Zrujnowana Warszawa. Widoczny Prudential i ulice: Świętokrzyska, Mazowiecka, Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat.

Tym samym wspomniane jednostki miały zająć się wyłuskiwaniem i eksterminacją Polaków ukrywających się jeszcze w zgliszczach Warszawy. Tak naprawdę nie wiadomo, ilu ich dokładnie było. Szacuje się, że między 500 a 2000 osób: cywilów i powstańców, którzy nie dali wiary niemieckim zapewnieniom o humanitarnym traktowaniu jeńców – wszak podczas walk mieli okazję zapoznać się z „humanitarnym” podejściem okupantów. Pozostali także ludzie chorzy i starcy, nie mający odwagi, z uwagi na swój stan zdrowia, wyruszyć na tułaczkę i woleli wegetować w ruinach stolicy niż skazywać się na niepewny los. Byli też Żydzi, którzy nie posiadając „aryjskich papierów” zmuszeni byli ukrywać się przed Niemcami oraz jeńcy sowieccy.

Twarde reguły przetrwania

Robinsonowie ukrywali się w różnych częściach Warszawy, głównie w rejonie dawnego małego getta w Śródmieściu Północnym oraz w mniejszym stopniu Śródmieścia Południowego. Północ stała się schronieniem dla większości z nich z powodu większego stopnia bezpieczeństwa – można było zakładać, że Niemcy będą się tam pojawiać rzadziej, gdyż teren ten został już wcześniej zniszczony.

Kryjówki były przeważnie doskonale zamaskowanymi pod gruzami budynków bunkrami, zapobiegliwie zaopatrzonymi w zapasy prowiantu i niezbędny sprzęt. Największym problemem była woda. Czerpano ją z ocalałych studni artezyjskich lub basenów przeciwpożarowych. Aby przeżyć w takich warunkach, trzeba było wykazać się najwyższą ostrożnością -  każde spotkanie z niemieckim patrolem kończyło się tragicznie.

W bunkrach obowiązywały surowe reguły przeżycia i wiele miało swoje specyficzne regulaminy, które z dzisiejszego punktu widzenia wydają się wręcz nieludzkie. Aby przetrwać, pilnie ich przestrzegano. Ponieważ obawiano się zlokalizowania kryjówki przez Niemców, nieraz używających do poszukiwań psów tropiących, stąd obowiązkowy był nocny tryb życia i szczególne zachowanie ciszy. Osoby opuszczające bunkier w celu np. poszukiwania żywności narażały się na pojmanie. Dlatego w wielu regulaminach bunkrowych przestrzegano przed zdradzeniem kryjówki towarzyszy niedoli, nawet gdyby schwytany musiał znosić cierpienia. Poruszanie się wśród ruin groziło kontuzjami, a wyniszczenie organizmu, połączone z brakiem higieny oraz obecnością w kryjówkach plag gryzoni i insektów groziło chorobami. W związku z tym, aby nie narazić bezpieczeństwa współmieszkańców okrzykami bólu, takiego pechowca należało zlikwidować, gdyby nie dało się go wyleczyć. 

Robotnicy i szabrownicy

Miasto na powierzchni także nie było takie puste, jak się wydaje. Grupy robocze składające się najczęściej z Polaków z obozu w Pruszkowie na polecenie Niemców codziennie przetrząsały ruiny, poszukując  resztek ocalałego majątku Warszawian. Pracujący w gruzach dobrze zdawali sobie sprawę z istnienia ukrywających się tam ludzi. Niektórzy z nich byli życzliwi w stosunku do Robinsonów, ale byli i tacy, którzy chcieli ich wydać Niemcom, czego doświadczył choćby Władysław Szpilman.

2. Władysław Szpilman - jeden z najsłynniejszych warszawskich "Robinsonów"

Oprócz ekip zorganizowanych przez okupanta, Warszawę przeszukiwali też szabrownicy. Choć stanowili także potencjalne zagrożenie, bywało, że ukrywający się wymieniali z nimi precjoza i pieniądze w zamian za dostarczanie jedzenia spoza miasta. Zazwyczaj jednak unikano jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym. Każda nieostrożność groziła śmiercią. 

Grupa doktora Becka

Prawdopodobnie najliczniejszej z grup ukrywających się w ruinach miasta przewodził docent dr med. Henryk Beck – były przedwojenny ordynator Oddziału Ginekologicznego Szpitala Dzieciątka Jezus, w Powstaniu kierownik szpitala polowego. Grupę tworzyło trzydzieści kilka osób, powstańców i cywili, w tym m.in.: jego żona Jadwiga, oficer Wojska Polskiego Władysław Kowalski, dentysta doktor Schindler, nazywany też „dr Dżima”, sanitariuszka AK Julianna Wilak-Niewiedziałowa ps. „Julia Kaliwska”, jej przyjaciółka z podziemia, dziennikarka Bronisława Rosłaniec, dwóch greckich Żydów, Izaak Aruch i Dario Nusen, wyzwolonych przez powstańców z obozu Gęsiówka oraz rodziny Fiszerów, Goldbergów, Sobelsohnów i Goldfarbów.

Ludzie ci zebrali się 5 października 1944 roku w podziemiach śródmiejskich ruin między ulicami Śliską i Sienną, decydując się na pozostanie w Warszawie. Grupa ukryła się w połączonych piwnicach domów Śliska 7 i Sienna 22. Z zachowanych wspomnień Becków wiadomo, że grupa posiadała pięć kilogramów kawy, skrzynkę wody mineralnej w kapslowanych butelkach i sporo leków. Docent Beck miał ze sobą kredki, tusz, farby akwarelowe i zapas papieru – był zapalonym rysownikiem i akwarelistą. Inni zabrali ze sobą duże ilości octu, tłuszczu kosmetycznego, na którym smażono później potrawy, nieoczyszczony jęczmień z browaru Haberbuscha, niewielkie ilości kaszy, suszonej włoszczyzny, nafty, karbidu i świec.

Schronienie 

Schronienie starannie przygotowano. Uporządkowano piwniczne pomieszczenie, zamaskowano wszystkie przejścia i okienka, pozostawiając szpary wentylacyjne i kilka wyjść awaryjnych. W środku było prawdziwe piekło. Nad nimi płonęły zbombardowane kamienice. Żar wdzierał się do podziemia. Ludzie zrzucali ubrania, poruszali się w bieliźnie, półnago. We znaki dawały się im pchły, wszy i potworne muchy. Karolina Markowa, reporterka podziemnej prasy, pod datą 25 października 1944 roku zanotowała:

     Po wypełnieniu jednej latryny kopano drugą. Wskutek gorąca panującego w bunkrze ściany latryny pokryte były rojem much, które rozmnażały się niezwykle szybko, mimo zbliżającej się pory jesiennego snu owadów. Z czasem ruchome rojowisko much pokryło całe ściany latryny od góry do dołu, napełniając brzęczeniem i szelestem ten przybytek.

Aby zachować choć minimum warunków higieniczno-sanitarnych rygorystycznie pilnowano utrzymywania porządku, toteż wszędzie było w miarę możliwości czysto. Śmieci i gnijące odpadki składowano w jednym miejscu i co jakiś czas zamurowywano.

3. Ruiny w okolicach Dworca Głównego w Warszawie. 

Wolny czas, którego było nadzwyczaj dużo, zabijano grą w szachy, warcaby albo karty lub po prostu przesypiano. Chętnie też słuchano zajmujących pogawędek oświatowych doktora Becka. Sam doktor uwieczniał akwarelami sceny z życia ich podziemnego schronu. Tak powstał najsłynniejszy chyba cykl jego rysunków, zatytułowany „Bunkier 1944 r.”.

Kłopoty z wodą

Wkrótce zaczęło brakować wody. Brudna ciecz z dwóch wanien napełnionych 5 października w takich warunkach znikła bardzo szybko. Była dawkowana po jednej szklance dziennie na każdą z kobiet. Mężczyźni zaspokajali pragnienie octem. Karolina Markowa 3 listopada pisała:

     Pozostało nam jedyne wyjście kopać studnię aż do natrafienia na wodę na głębszym poziomie. Roboty zorganizowano już po kilku dniach pobytu. Mężczyźni po kolei pracowali parami na dole, kopiąc za pomocą łopat znalezionych lub przyniesionych do bunkra. Ściany wykopu zabezpieczono deskami, tworząc prowizoryczne oszalowanie i progi dla wyjścia. Ziemię i glinę wynosiły kobiety w wiadrach. Była to katorżnicza praca w panującym żarze, dla ludzi głodnych, wyczerpanych fizycznie i duchowo, jednakże nikt nie odmawiał swego udziału.

Woda w wykopie zaczęła się sączyć dopiero na głębokość 10 metrów. Wkrótce ukrywający się zbudowali też kuchnię, dym zaś odprowadzono tak przemyślnym sposobem, aby nie zdradził kryjówki. Było więc własne źródło ciepła, co stało się błogosławieństwem, gdyż w miarę dogasania zgliszcz robiło się coraz zimniej. 

Pierwsze wyjście na powierzchnię

18 listopada Warszawiacy po raz pierwszy zdecydowali się wyjść w ruiny Śródmieścia. Julianna Wilak-Niewiedziałowa tak wspominała ten epizod:

     Wrócili z wiadomością, że natknęli się na oddział partyzancki. Dołączyli do niego. Oddziałem dowodził zbiegły z niewoli oficer radziecki. Nazywano go porucznik Jerzy. Od tej chwili co drugą noc część naszych mężczyzn i kobiet wychodziła na wyprawę i niemało dała się Niemcom we znaki.

Tym sposobem udało się też nieco uzupełnić zapasy żywności oraz odzieży. Po każdej takiej wyprawie skrupulatnie sprawdzano, czy wszyscy wrócili. Obawiano się, że ktoś przypadkiem wpadnie w łapy patrolujących Niemców i torturowany, wyda im kryjówkę. 

Boże Narodzenie w bunkrze

Przez całe święta Bożego Narodzenia piwnice trzęsły się od wybuchających pocisków artyleryjskich. Jednak momenty prawdziwej grozy mieszkańcy bunkra przeżyć mieli dopiero kilka dni później, W Sylwestra. Niemcy byli wówczas bardzo blisko od odkrycia kryjówki. Jak pisała Wilak-Niewiedziałowa, miało to miejsce pomiędzy godziną 13.00 a 14.00:

     Usłyszeliśmy ruch nad sobą, a wreszcie stukanie łomem w podłogę dyżurki nad jedną z naszych piwnic. Wiedzieliśmy, że Niemcy obszukują piwnice zwalonych domów, bo w nich najwięcej można było znaleźć dobytku. Mieszkańcy bowiem, którzy uciekali z walącego się domu, nie mieli ani czasu, ani sił myśleć o ratowaniu nagromadzonego w piwnicach mienia. Próbne stukanie mówiło Niemcom, które piwnice nie są zawalone.

     Przystąpiliśmy natychmiast do samoobrony. Mieliśmy przed sobą noc sylwestrową i Nowy Rok. W tym czasie zapełniliśmy ową nieszczęsną piwnicę pod dyżurką gruzem aż po samą powałę. Sześć dalszych piwnic, w których istniała możliwość odgruzowania okien, dostało drugie ściany w odległości jednego metra od ściany właściwej. Przestrzeń między nimi wypełniliśmy gruzem. Gdyby Niemcy nawet odgruzowali okna, musieliby odnieść wrażenie, że piwnica jest całkowicie zawalona. 

Ocalenie

W niedzielę 14 stycznia usłyszeli nad sobą ruch samochodów i okrzyki w języku niemieckim. Po kilkunastu godzinach rozpętała się kanonada artyleryjska. W nocy z 15 na 16 stycznia i przez następnych kilkanaście godzin panowała zupełna cisza. Pod datą 17 stycznia Julianna Wilak-Niewiedziałowa zanotowała:

     Byłam tego dnia całkiem spokojna, bo dyżur miał mieć „dr Dżima”, człowiek energiczny. Wiedzieliśmy, że gdy on dyżuruje, żadnego bałaganu nie będzie, bo potrafił uspokoić nerwowych i maruderów. Nagle budzę się. Hałas, łoskot, jakiego nie słyszałam od kilku miesięcy, i równocześnie „dr Dżima” wyszarpuje spod mej poduszki broń i wypada z piwnicy. Wszystko to trwało sekundę. Momentalnie trzeźwa siadam na łóżku. Tak samo unieśli się śpiący obok mnie Beckowie. Milczymy. Zdaję sobie sprawę, że to koniec, nie będzie przetrwania. Z największym naprężeniem wsłuchuję się w tę ciszę, która zaległa piwnice. Jednak ani na chwilę nie mam wątpliwości, że to nie był sen. Wyczekuję, czy najpierw strzeli doktor, czy też pierwszy będzie huk niemieckiego granatu. Przecież to już koniec, trzeciej możliwości nie ma. A tu nic – cisza – cisza rozsadzająca głowę. Nie wiem, czy to wszystko trwało minuty, czy sekundy.

4. Informacja o wejściu oddziałów sowieckich i polskich do lewobrzeżnej Warszawy. 

     Siedzieliśmy jak skamieniali, prawie nie oddychając. Nagle w wejściu staje cicho, jak zjawa, „dr Dżima”. Widać po nim wyczerpanie i podniecenie równocześnie. W opuszczonej ręce trzyma rewolwer i stłumionym głosem wyrzuca z siebie: „Bolszewicy są w Warszawie!

*** 

Źródła fotografii:

  1. Narodowe Archiwum Cyfrowe.
  2. Domena publiczna.
  3. Narodowe Archiwum Cyfrowe.
  4. Domena publiczna.

Bibliografia: 

  • Władysław Bartoszewski: Dni walczącej stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego, Warszawa 2014.
  • Norman Davies: Powstanie ’44, Kraków 2006.
  • Maciej Kledzik: Robinsonowie, „Kombatant” 2002, nr 1.
  • Michał Komuda: Robinsonowie z Festung Warschau, „Mówią Wieki” 2014, nr 8. 
  • Stanisław Kopf: Sto dni Warszawy, Warszawa 1977.
  • 1944. Powstanie Warszawskie, red. Jerzy Baczyński, Leszek Będkowski, „Polityka. Pomocnik Historyczny” 2014, nr 7.   

 

 

Komentarze